czwartek, 24 kwietnia 2014

Guatemala mode on

Mam problem z przymiotnikiem. To dopiero. Wyjechać na drugi koniec świata i mieć problem - nie z malarycznym komarem czyhającym za doniczką, nie ze znalezieniem adaptera do wtyczki, nawet nie z dogadaniem się na migi z wlepkami hiszpańsko-angielskimi - nie, ja mam problem z przymiotnikiem. Majowie, których tu co niemiara żyje i kultywuje tradycje, nie dorobili się w naszej ojczystej mowie przyzwoitego przymiotnika. No bo jak - majski? majowski? a może majeński? Wszystkie brzmią równie niedorzecznie. Ale skoro mamy kuchnię tajską, to może i majską? Pomóżcie, lingwospecjaliści.

Gwatemala Ciudad. Wielki, przedziwnie zorganizowany, kolorowy, podobno diabelsko niebezpieczny, załadowany samochodami smok, który zieje spaliną i hałasuje okrutnie, głównie za sprawą motopierdółek bez tłumików i objazdowych zbieraczy złomu, którzy na nasze nieszczęście uzbrojeni są w megafony. Nadwrażliwcom żyje się tu trudno. Przesympatyczny Santiago, multijęzyczny i multikulturowy przybysz ze Szwajcarii, który przyjął mnie pod swe skrzydła i wtajemniczył w mroczne oblicze miasta, zwykł sypiać w zatyczkach do uszu, a poza domem porusza się w słuchawkach. Nie dziwie mu się wcale. Gwatemalczycy narodem są wesołym, zatem do tej mechanicznej kakofonii dołącza się ze wszech stron płynąca muzyk i gwar głosów, a ponadto skrzeczenie rozmaitych egzotycznych ptaków i ujadanie wielkich psów. Każde szanujące się gospodarstwo posiada dużego ujadającego obrońcę, stanowiącego dodatkowe zabezpieczenie poza zasiekami z kolczastego drutu, nierzadko pod prądem i solidnych zamków. Bezpiecznie nie jest; miastem rządzi mafia, a do niektórych zon lepiej w ogóle się nie zapuszczać; królują tam ponoć haracze i prawo vendetty. Mimo to nie czuję tu dziwnego napięcia, podskórnego ostrzeżenia. Miasto nie zachęca, obciąża - ale nie straszy. Straszy tylko ogromna, paskudna i nieudana replika wieży Eiffla na jednym z głównych skrzyżowań i może jeszcze bezlitosne chickenbusy uderzające z zaskoczenia chmurą spalin prosto w twarz.

W takim mieście jak Gwatemala niełatwo być kierowcą, ale równie trudno rowerzystą (o słodka panienko!) i biegaczem. Ktoś powoli zaczyna myśleć tu o udogodnieniach dla takich jak my, ale długa jeszcze przed tym kimś droga. Niemniej dzielnie mierzymy się z tym wyzwaniem, wraz z Santiago i Srikarem, który przybył z Indii i mówi w dziewięciu językach. Zaskakiwać może, jak bardzo zróżnicowane etnicznie i kulturowo jest to miasto, jak wielu gości cudzoziemców i obywateli krwi kombinowanej. Równie wielu mieszka tu Majów, których nie należy zwać Indianami, bo traktują to określenie bardzo obraźliwie. Mówią o sobie "Indigenous", a więc autochtoni, ziomkowie. Tak, oni byli tu pierwsi, tworzyli bogactwo swojej cywilizacji, którą potem Hiszpanie krwawo rozdeptali, a Amerykanie wieki później dołożyli jeszcze swoje dwa quetzale. Współcześni Gwatemalczycy - Ticos-  w przeciwieństwie do Majów, nie mają za bardzo się czym pochwalić; szczególnie boli mnogość fastfoodów i słodyczy, którymi przeciętny obywwatel truje się namiętnie, a widoczne jest to w ogólnonarodowej nadwadze.

Miasto może poszczycić się za to tajemniczym tworem, przypominającym trochę Wenecję postawioną przez Katarczyków na środku pustyni. Oto na jednym ze wzgórz (a jest ich tu wiele) wznosi się Plaza Cayala, czyli pseudokolonialna dzielnica bogaczy, restauracji, ławek wyłożonych poduszkami, lampek choinkowych rozciągniętych nad deptakami, imitacji greckich świątyń i barokowych kościołów i sam święty Józef raczy wiedzieć czego jeszcze. Całość wygląda groteskowo w konfrontacji z miastem ubogim, zaciągniętym szarą chmurą, roztrąbionym chorałem klaksonów i architektonicznie popapranym. Ot, miła oskocznia, cisza, spokój, namiastka piękna. Sklepy z bielizną, której nikt nie kupuje, bo trzy i pół z czterech milionów obywateli wyposaża się w china-mallach, a reszta, czyli biedota ostateczna - zapewne radzi sobie jeszcze inaczej.

Gwatemala jest krajem podzielonym. Bieda - bogactwo. Wyraźnie nakreślona linia pomiędzy klasami. Ticos - Indigenos. W tle polityka, korupcja, historia. Również historia "ekspatów", wykolejeńców z Europy lub Stanów, którzy wiodą tu sobie alternatywne życie Wkrótce przekonam się, dlaczego wybrali ten skrawek świata, gdzie pochowane są magnesy. Tymczasem ruszam z aparatem na łowy, bo popołudniowe słońce służy im najlepiej.

środa, 11 grudnia 2013

nikaraguansko

Coz mozna robic w Nikaragui? Aj, wiele mozna. Mozna na ten przyklad kupic przy drodze polmetrowa papaje za dolara i upaprac sie dokumentnie, jedzac ja rekami na poboczu. Mozna tez przyjechac do kolonialnej Granady, usiasc przed wiekowa katedra ktorej fasada byla niegdys biala i patrzec, jak uliczkami wedruje figura Madonny, ukwiecona plastikowo, falujaca na ramionach mlodych chlopakow jak lodz na jeziorze Nicaragua, wyprzedzana hukiem petard i deta orkiestra. Mozna schowac sie w cieniu podworka jednego z kolorowych, przykrytych dachowka domow; mozna, ale wlasciwie nie trzeba, wykapac sie w jeziorze Laguna de Apoyo (ot, Rusalka). Mozna zagladac przez otwarte drzwi do domow i podziwiac oltarzyki rodem z filmow Baza Luhrmanna. Mozna pic mojito i caipirinie za dolara, mozna dostac dolewke w ramach happy hours; mozna i zamowic kolejna i kolejna, zatem mozna i spedzic noc na rozmowach wielce powaznych, ktorych tresci i sensu nikt rano nie bedzie umial odtworzyc. Mozna tanczyc salse w objeciach Francuza, co na codzien mieszka w Panamie, potem przeskoczyc w ramiona niezdarnego Szkota, szefa kuchni i artysty, co go wiatry po calym swiecie gonia; nastepnie mozna nauczyc kilku krokow smutnego kalifornijskiego informatyka, by wreszcie opasc na piekne kafle podlogi i zjesc z jednego ogromnego gara peruwianska specjalnosc zwana lomo saltado. Mozna jezdzic stopem i lokalnymi marszrutkami, mozna kupic pol kilo czarnej fasoli i trzy tkane hamaki w blotnistej Masai; mozna tez lazic noca na bosaka, unikajac czujnych spojrzen lekko zawianych i calkowicie naszprycowanych Nikaraguanczykow. Mozna znow tluc sie po apokaliptycznym przejsciu granicznym, mozna dostac pol zimnej pizzy w ekspresowym busie do San Jose. Tam mozna wreszcie spedzic noc przy doskonalym piwie, po ktorym angielszczyzna najpierw pnie sie liniowo w gore, by osiagnac apogeum elokwencji i opasc gwaltownie, mozna zaspac na poranny transport na wybrzeze karaibskie.

Jak sadze, mozna tez zlapac denge lub malarie, dac sie okrasc w tlumie, dostac poparzen slonecznych lub zatruc sie arbuzem, tylko po co?



poniedziałek, 9 grudnia 2013

Przecieram oczy i im nie wierze, moze zaszkodzilo mi slonce, a moze to zmeczenie odbija sie zlosliwym pstryczkiem na mojej percepcji, bo oto wszystko wokol mnie zaczyna swiecic. Swieci pobocze, bruk, swieci plot i trawa. Mruga, migocze i gasnie. Uswiadamiam sobie, ze otacza mnie chmara swietlikow, wielkich jak jamniki. Zrobilo sie ciemno, stoje na poboczu drogi na wyspie Ometepe i czekam na jakikolwiek pojazd. Kilka godzin wczesniej wyruszylam na stopowa eksploracje wyspy, z ktorej przywiozlam piekna, wydrazona na pniu (doslownie) tykwe, dwie propozycje malzenstwa i jedna podrozy w nieznane (you, me and my motorbike), niesamowite widoki wulkanu i czerwonego zachodu zapisane w korze przedczolowej i ani jednego zdjecia, bo podrozuje bez aparatu, zostawiwszy ekipe w sennej Moyogalpie. Moj hiszpanski sila rzeczy usprawnia sie nieco. Wyspa jest skrawkiem raju: zycie tu jest ubogie i proste, po podworkach kreca sie swinie i papugi (zamiast kur, indeed), krajobrazy powalaja na kolana. Pomykam wiec rozmaitymi motorkami, ktore stanowia tu podstawowy srodek transportu, zbieram komary do ust, co rusz pozyczajac moje okulary niefrasobliwym kierowcom. Na plazy dziewczynki lowia sardynki do wielkiej sieci, podobno jest sezon na najwieksze sztuki. 

Przejscie graniczne miedzy Kostaryka a Nikaragua to wielki, blotnisty przedsionek innego swiata. Jak Kapitan Andrejevo lub Medyka, mysle. Konczy sie wygoda kostarykanskiej klasy sredniej, zaczyna pstrokacizna kraju rozwijajacego sie. Wozki ciagniete przez konie, autobusy obdrapane i kolorowe, zycie toczy sie wzdluz glownych arterii wsi i miasteczek. W Rivas wdaje sie w maly konflikt z nieuczciwym sprzedawca biletow, co owocuje szalonym poscigiem zatloczonym autobusem za rzeczonym obywatelem, ktory zdazyl gdzies sie zapodziac. Mam wrazenie ze kibicuje mi caly autobus, podobnie jak wieczor wczesniej cale miasteczko Liberia podczas dorocznej, odswietnej i publicznej gry w bingo, gdy nie zrozumiawszy zasad robimy sobie radosny wstyd na forum wszystkich mieszkancow. ¨Purisima, czyli swieto niepokalanego poczecia, odbywa sie na styku sacrum i profanum, jak cala tutejsza religijnosc, kolorowa, kiczowata, pelna matczynego zaangazowania i dzieciecej beztroski. Tandeta wystaje z kazdego oltarzyka, z kazdego domostwa, z kazdego rogu kosciola w Moyagalpie, ale zamiast smieszyc, dodaje otuchy. 

Wulkan Concepcion schowal sie w chmurze. Podobnie jak Chirippo pozostal niezdobyty, gory chyba nas nie chca tego roku. Chca nas za to kierowcy ciezarowek i pickupow, jedziemy wiec dalej. Do Granady, o ktorej bedzie osobno. Hasta luego.

piątek, 6 grudnia 2013

Scena pierwsza, akt pierwszy. Wioska Cot lezy na stoku wulkanu Irazu, rzut arbuzem od San Jose i nieco mniejszego Cartago, miejsca corocznej peregrynacji, bo i Kostaryka ma swoje cudowne objawienia i uzdrawiajaca wode, a dzieki nim i przepiekna katedre. W Cot o objawienie trudno. Autobus pnie sie stekajac z wysilku, ja przysypiam, bo cisnienie znowu mocno spadlo i wywolalo u mnie chwilowy niedowlad ciala i ducha. Wioska, jakich tysiace w Ameryce Srodkowej i na calym w ogole swiecie, niskie domki, zbudowane czasem solidnie, a czasem z czego popadnie. Wszedzie kwiaty, mnostwo, gaszcze kwiatow. Uliczki dziurawe jak w Augustowskiem, dzieci, psy, lekka mzawka. 

Scena druga, akt pierwszy. Siedze przy plastikowym stole i rozgladam sie po izbie, chyba izba wlasnie najlepiej okreslic te cztery sciany. Po lewej wyblakly reprint ostatniej wieczerzy, naprzeciwko papiez, aniolki i zdjecia wnukow. Sa tez wodospady, krzyz i sztuczne kwiaty, wystroj rzec by mozna klasyczny, swojski. Cale obejscie skonstruowane dosc prowizorycznie, ale jak to prowizorka - niezniszczalne. Kuchnia, wychodek, przedsionek; kilka sypialni o bardziej prywatnym charakterze (tu medale, tam swiety obrazek). Przez otwarte drzwi przypatruje sie wnetrzu kuchni: pomiedzy mnogoscia ugryzionych przez czas i tluszcz przedmiotow kreci sie Maia. Ma okolo szescdziesiatki, smieje sie poblazliwie z moich desperackich prob konwersacji po hiszpansku, krojac ziemniaki na frytki. Ma na sobie kwiecista spodnice i fioletowy t-shirt Adidasa, a na nogach obowiazkowe gumowe klapki; do zludzenia przypomina mi babki z gruzinskich podworek. Hector, jej siostrzeniec, wlasnie skonczyl trzydziestke. Jemy wiec frytki z ryzem i fasola i slucham opowiesci.

Scena druga, akt drugi. Hector pracuje w szpitalu, bo ma wielkie serce; ma tez cialo pokryte gesto tatuazami i kolekcje doskonalych filmow; jak malo kto zna sie na muzyce. Chcial byc fotografem, producentem muzycznym, gitarzysta, literatem i hotelarzem. Nie chcial byc ojcem, ale zadecydowal przypadek. Corka Hectora ma 16 lat, jest starsza o rok niz jej tata w chwili jej poczecia. Nie mieszkaja razem, ale tworza calkiem zgrabnie skonstruowana rodzine; Hector zdazyl jeszcze ozenic sie i rozwiesc, a takze zaadoptowac druga corke. W nagrode za dobre wyniki w nauce - zdradza mi sekret - zamierza sprezentowac jej iPada pod choinke. - My story is not special - mowi, pewnie w reakcji na moje coraz bardziej zdumione oblicze. Historia jak kazda inna, ot co, zycie samo.

Epilog. Lazimy z Hectorem po Mercado Central w Cartago. Mozna kupic wszystkie najwspanialsze owoce, dziwne liscie i patyki, sluzace jako przyprawy, zjesc swoje popoludniowe casado, wybrac odpowiednia czesc swini na szaszlyk albo postac i pogadac, jak wielu. Albo wyposazyc w gipsowe, malowane figurki swoja domowa szopke - swieta juz blisko, wiec importerzy plastikowych blyskotek z Chin zacieraja rece, Bez szopki nie ma swiat. Zanim jednak nadejda, czeka nas jeszcze Purisima - dzien najczystszej panienki. Wypadnie w Nikaragui, gdzie obchodzony jest szczegolnie intensywnie i szczegolnie odpustowo, jak mniemam. Wiec i ja zacieram rece.

poniedziałek, 2 grudnia 2013

miejskość.

San Jose, dwumilionowy środek pięknej Kostaryki, jest miastem które nie przypomina żadnego z napotkanych wcześniej przeze mnie miast. Tchnie, hałasuje, trąbi i dudni, to pewne; nie ma jednak w tym hałasie tej męczliwości, która każe uciekać z Delhi czy Nairobi. Ten ul pszczeli ma w sobie jakiś urok, coś wesołego, nie do końca prawdziwego; pewną formę kiczowatej, plastikowej nierealności; trochę, jakby wszyscy Kostarykańczycy umówili się na wspólną eksplorację wesołego miasteczka akurat dziś, akurat teraz. Główny deptak miasta kipi szczękami i sklepami z wszystkim, nie jest to jednak obfitość z gatunku arabskich siuków, o nie - tu króluje Abercrombie i Levis, KFC i Friday's. To kraj bogaty, drogi i nastawiony proamerykańsko, widać to na ulicach miasta, widać to w przerażająco tłocznych i wysysających osłonkę mielinową z połączeń nerwowych centrach handlowych (jedno rośnie niedaleko miejsca, w którym się zatrzymujemy. Jest wielkie jak chiński smok i jak wszystko co chińskie - paskudne, zaś układ wnętrza przypomina schody z zagadek optycznych. Po 10 minutach zwyczajnie uciekłam od pstrokatych sztucznych koszulek, fastfoodu i dzieciaków bawiących się drogimi telefonami). Na ulicach San Jose panamerykańskość miesza się uroczo z rytem lokalnym: Nikaraguańczykami sprzedającymi co popadnie na chodnikach, niskim wzrostem i obowiązkową nadwagą tutejszych kobiet, głośnymi rozmowami, muzyką zewsząd. Plastikowe pieski na baterie szczekają pod McDonaldem; długowłosy facet przez megafon (sic!), z bezpiecznej bazy fotela ustawionego w drzwiach sklepu, głosi szeroko w świat o dobrodziejstwie swojego lumpeksu, w którym oczywiście przepadam na chwilę. Dziś w San Jose odbywa się maraton; obserwuję wytrwałych biegaczy, lawirujących wśród przechodniów, bo zabezpieczeniem trasy jakoś szczególnie nikt się nie przejmuje i bieg odbywa się pośród tego całego malowniczego bałaganu, tych przecinających drogę kołyszących sie wielkich bioder i biustów w obcisłych nylonach, słuchawek w uszach, deskorolek, dreadów, tatuaży, gotyckich butów na koturnach, rozpiętych koszul, wąsów i kowbojskich kapeluszy. Żuję dziś sałatkę z zupełnie polskich buraków, w ramach małej odmiany od casu, guanabany, pejibaye i kolczochu, obserwując ten kolorowy, grzmiący energią kurnik, dopóki znów nie wciągnie mnie w ten zasysający ciąg ulic. Ulic przebiegajacych kolonialnym wzorem pod kątem prostym do siebie, rozczulających architektoniczną bezradnością - niskie budynki, obdarte, pokryte siatką kabli i rur jak zmarszczkami, w cukierkowych wyblakłych już kolorach, z ręcznie tworzonymi szyldami, w towarzystwie perełek postkolonialnych, głębokich choć pustych rynsztoków, upiornie połamanych krawężników i przeszklonych oblicz fast-foodowych restauracji.

Niech się dzieje, co chce.

niedziela, 1 grudnia 2013

po drodze

Wysypuję się z autobusu lekko zaspana, półświadoma faktu, że na przełęczy pogoda jest polskolistopadowa i mży niesprawiedliwą wilgocią; jesteśmy wysoko i temperatura spadła do kilkunastu stopni. Kierowca zarządził dziesięć minut przerwy, którą zamierzam wykorzystać na postawienie się na nogi kawą. Bar na postoju przypomina chatkę czarownicy, z tą różnicą, że zamiast ziół z sufitu zwisają sznury cukierków, paczek z orzeszkami, gum do żucia, talonów na loterię; na półkach zamiast kocich czaszek stoją upchane puszki z colą i słodkimi jak ulepek jaskrawymi napojami, a zamiast garnka żabich oczu za kontuarem stoi wielki i wysłużony ekspres do kawy. Rzeczona czarownica ma miły uśmiech, lekką nadwagę i niezmiernie dużo energii, każdy jej ruch ma sens i cel; błyskawicznie nalewa mi kawy do gnącego się, plastikowego kubeczka. Śpieszy się, by obsłużyć wszystkich podróżnych. Karmi i poi, dzwonią ciężkie nominały blaszanych colones, dostaję empanadas w papierowej serwetce: pachnie tłuszczem i domową szczerością. Dwa na cztery metry; wyślizgana lada, obite sztuczną skórą dwa stołki barowe, sztuczne światło, amerykański pop z telewizora; ni to karczma, ni to laboratorium alchemika, w którym magia przybiera plastikowe, jednorazowe formy. 

ciepło.

Trzecia czterdzieści osiem. Leżę na kamiennej ławce przed zamkniętą na dziewięć spustów lodziarnią. Chłód twardego kamienia przyjemnie równoważy spoconą lepkość tropikalnej nocy; pod głową mój wymiętolony plecak pełen wilgotnych ubrań, ubłoconych skarpetek, niepotrzebnych gratów. Czekamy. Obok czeka kilka osób, jakieś rodziny z małymi dziećmi, nie widać ich za dobrze, bo słońce jeszcze nie wzeszło; są szemrzącymi cieniami, o twarzach oświetlonych przez ekrany smartfonów, z których wydobywa się jakaś muzyka, równie niewyraźna jak wszystko wokół. Za chwilę podjedzie pół-jeep, pół-ciężarówka z paką krytą brezentem; wsiądą tylko niektórzy. Dla nas miejsca braknie, ale jakaś dziewczyna uspokaja: piętnaście minut, będzie następny samochód. Rzeczywiście, po pewnym czasie kierowca wraca; ładujemy się na ten wóz cyrkowy i opuszczamy Bahia Drake, cudownie malowniczą wioskę nastawioną na turystów, choć o tej porze roku raczej pustą. Do Bahia dociera się dwoma drogami, morską lub lądową; znużeni niedawną obfitością żeglugi wybieramy podskoki, wyboje, wertepy i brody na rzekach. Zaczyna świtać; wschód nad Pacyfikiem jest blady i łagodny, nie ma w sobie żadnej spektakularności, czerwonych fajerwerków, duchowej iluminacji, której moja lekko kiczowata natura zawsze od wschodów wymaga. Krzysztof ląduje na barierce, gdy przy kolejnej osadzie dosiadają się następni pasażerowie; robi się ciasno, objęta ramieniem przez wesołego Tico, wciśnięta między krzysiowe kolano a własny plecak, drzemię niespokojnie. Bo jak tu drzemać spokojnie, gdy jest jak w wesołym miasteczku? Tego brakowało mi najbardziej przez cały rok; w tym kwintesencja, w tym właśnie prosty sens. Te paki furgonetek pełne twarzy skupionych, twarzy posępnych, twarzy obojętnych, twarzy szalonych, bezzębnych, pięknych, poszarpanych czasem, naiwnych, mądrych, dziecięcych. Choć nie rozmawiamy, łączy nas ten dach ciężarówki, ten rozklekotany autobus, to klejące od brudu siedzenie szoferki. Przez chwilę nasze nitki splątują się w sznurek, skręcają jak DNA, by na kolejnym skrzyżowaniu znów się rozdzielić i nigdy, przenigdy już nie spotkać. Oni ruszą na południe, do najbliższego miasta, polować na okazje w sklepach - dziś Black Friday, wielkie, przytulone przez Kostarykańczyków (podobnie jak Taco Belle i Burger Kingi) amerykańskie święto konsumpcji. My - na północ. Kolejny autobus; powietrze wpadające przez otwarte okno budzi, uspokaja i poprawia trochę nasze zmęczone oblicza. 

W dżungli nie ma czym oddychać; po dwóch godzinach wędrówki po tym niesamowitym parku jurajskim, jakim jest park narodowy Corcovado, byliśmy wypruci jak po całym dniu w Tatrach. Cień daje tylko złudną obietnicę chłodu - w lesie jest jeszcze parniej, niż na nasłonecznionych plażach. Od podstawówki nie byłam na wycieczce z przewodnikiem; nasz krępy mistrz Gravin ma wielką lunetę, przez którą obserwujemy krokodyle, tukany i małpiszony wszelakie; ma też dumne gumiaki, do których podczas przeprawy przez rzekę wlewa mu się woda i chlupie potem uroczo z każdym krokiem. Wie o tych robakach, ptakach i krzakach wszystko, a przecież różnorodność tutejszej biologii przyprawia o niedowierzanie. zastanawiam się, ile lat trwa edukacja kandydata na przewodnika. Gravinowi zajęła trzy lata, plus siedem lat wytężonej pracy nad angielskim. Z turystyki żyje całe Bahia Drake, choć jest ona nieewidentna, nienarzucająca się, dobrze zamaskowana wśród lokalnych zwyczajów i zielonych liści. Lubię to; jest tu naprawdę dziko. Dwa dni później znów trafiam do dżungli, tym razem w parku narodowym Barva i brnąc po kostki w błocie ocieram spocone czoło; śpieszy mi się, bo tropikalny las skrzeczy, szeleści, pluska i niepokoi; chcę szybko dotrzeć do moich towarzyszy; chcę wyjść z tego dusznego namiotu gigantycznych liści, nadgniłych łodyg, lian i czegoś, co wygląda jak paprotka, tylko ma sześć metrów wysokości, a z jednego liścia mogłabym uszyć sobie sukienkę. Smutek tropików, myślę. Dżungla nie koi, jak brzozowy las. Dżungla wymaga, wykręca, wyciska. Nie woła, jak pustynia lub jak ocean. Przynajmniej ja jej wołania nie słyszę.

środa, 27 listopada 2013

dlaczego...

...tak bardzo lubie chodzic boso? Ida sobie te moje stopy po rozgrzanym asfalcie, cieplych blotnistych kaluzach, zwirowych drogach, sliskich kafelkach w ohydnych lazienkach, po klujacych badylach wyrzuconych przez morze; sa wiecznie brudne, poharatane i pociete, mokre albo zmarzniete. Mimo to sciagam sandaly gdzie tylko sie da, albo raczej zakladam je tylko z koniecznosci. Moze to jest tak, ze bedac gdzies boso, jestem tam bardziej. Stoje bezposrednio na ziemi, odbieram jej temperature, ksztalty, zagiecia, chropowatosci. Odczytuje ja jak alfabet Braila; odbieram tajny kod, ktory nadaje podloze; ukorzeniam sie.
 
Patrze na moje stopy, ktore dzisiaj stanely na plazy Bahía Drake, na koncu swiata, jak mniemam. Wylazly prosto z motorowej lodzi, jedynego srodka transportu, ktory w porze deszczowej tu dociera, do cieplej, miekkiej wody i powedrowaly razem z moim plecakiem, z moimi wlosami przyklejonymi do czola i szeroko otwartym okiem na powitanie Alana o brazowej skorze. I poszly moje stopy bose droga kamienista i szorstka, wiodaca pod palmami przez ten tropikalny kawalek raju, i doszly tam, gdzie mozna pochlonac najlepsze ceviche z krewetek wyciagnietych dzisiaj z oceanu, tam gdzie nasz gospodarz Kenneth miesza amaretto z rumem i ananasami, tam gdzie widac nad ranem Krzyz Poludnia, tam gdzie kazdy jest wytatuowany i gdzie wieczorami slychac nieprawdopodobny koncert zwierzecy. Wyglada na to, ze doszly do raju.
 
Po pierwszym pocalunku z Pacyfikiem (a pocalunek ten byl dlugi i namietny, i okraszony nawet lza infantylna) w uroczo zapuszczonym surferskim zakatku Dominical, po pinacoladzie i nocnej kapieli w falach, po nocy w hamaku (moi towarzysze wybrali duszny pokoj; ja niczym wsciekla dzdzownica walczylam ze sznurkami i grawitacja i wygralam dlugi, spokojny sen w towarzystwie ptakow i ciem), po wielkim ananasie na sniadanie, ruszylismy na poludnie, by przekonac sie o skutecznosci stopa w tych stronach. "Przyjechalem tu na dwa tygodnie, zostalem na dwadziescia szesc lat", slysze od jednego z kierowcow. Ma pomarszczona, ogorzala skore, na ktorej kiedys znaczyly sie wyraznie tatuaze, dzis zostala z nich szara mglistosc; siwe brwi i brudnego jeepa. Takich jak on jest tu wielu, takich jak Correy poznany w knajpie w San Isidro, ktory uciekl przed amerykanskim prawem i mieszka dzis w srodku niczego, z widokiem na potezny wodospad. Wielu przyjechalo tu, z roznych przyczyn, wielu zostalo. To jest miejsce, w ktorym latwo jest zostac. Wystarczy gotowka, odrobina przedsiebiorczosci, dwa jezyki i gotowe. Mam niepokojace mysli, mam wewnetrzna sokowirowke. Znow moj podrozny smutek tropikow, tesknota rozbudzona.
 
Na Cerro Chirippo nie dane bylo nam sie wspiac, zjadly nas regulacje parku narodowego, wielka gora musi zatem poczekac. Ja zas wyladowalam w dzungli, szumiacej, pachnacej, lsniacej oceanem i oczami tego, co sie w niej czai. Nie wiem czy cala ja chce tu zostac, ale moje stopy chca na pewno, i na boso chodzic.

niedziela, 24 listopada 2013

Nie wiem,

...co dokładnie znaczy słowo "vibrant", zastosowane przez autora naszego Lonely Planet do określenia klimatu San Jose. Z powodzeniem można uznać je za onomatopeję. To, co oglądam z szeroko otwartego okna lekko szemranej taksówki, z pewnością jest vibrant. Posępny kierowca, którego za wszelką cenę próbuję zmusić do odwzajemnienia uśmiechu, mknie ulicami stolicy przy użyciu metod i prędkości znanych mi z Delhi lub Tibilisi, całkowicie ignorując wymalowane na jezdni pasy, nie on jeden oczywiście. Z wszystkich jasno oświetlonych sklepów, knajp i sodas tchnie beztroską i głośną muzyką. To jedna z takich jazd, która ma swój naturalny soundtrack i dzięki niemu czuję ją wszystkimi zmysłami. Miasto żyje i z pewnością jest vibrant, podobnie jak tłumy jego mieszkańców; chyba wszyscy wylegli na ulice i chodniki w ten piątkowy wieczór. Wszystko we mnie buzuje, zapominam już o zmęczeniu, braku kawy i chrapiącym towarzyszu lotu, upierdliwej odprawie i zgubionym na chwilę paszporcie. Wysypując się z samochodu na Ave del Paraiso wpadam twarzą wprost w orchidee, co wywołuje we mnie kolejny entuzjastyczny okrzyk, Kierowca nie wytrzymuje i wreszcie też zaczyna się śmiać. Odjeżdża chwilę potem bogatszy o sześć dolarów, a ja patrzę, wącham, słucham i sama nie wierzę, w to co widzę. Bo oto widzę raj.

Marek, u którego zatrzymujemy się w San Pedro pod San Jose (dużo tych świętych w okolicy) przyjechał tu wraz ze swą kostarykańską miłością Katriną w latach 80-tych i został. Dziś ma hotel pełen tarasów i patii (czort wie, jak odmieniać patio w liczbie mnogiej?), palm i lampionów, drewnianych żółwii i ceramicznych małp, figowców, storczyków, mozaik i kamieni, białych murów, papug i cykad. Nic tu nie jest na siłę, nic nie jest na pokaz, wydumane, wydmuchane. Jest po prostu doskonale. Piękna Katia i pełen spokoju Marek wraz z trzema synami i malutką wnuczką tworzą cudowną, prawdziwie kostarykańską rodzinę. Wszyscy są tu dla siebie nawzajem; umiejętność znalezienia równowagi między dbałością o szczegóły a beztroską dnia codziennego i niezawracaniem sobie głowy sprawami nieistotnymi, dosmaczona radością, miłością i talentem powoduje, że błyskawicznie zaczynam czuć się tu doskonale. W knajpce Krakovia synowie Marka i Katii pokazują poziom, którego mogłaby im pozazdrościć pani Gessler - i pod względem kulinarnym, i  każdym innym. Nie wiem, czego bardziej im zazdroszczę - kosmopolityzmu, pasji, tłumu szczęśliwych gości, własnej uprawy ekologicznych warzyw, takiej salsy pomidorowej, niebywale przyjaznej atmosfery, najlepszej w tej galaktyce kawy czy możliwości chodzenia boso przez większą część roku. Marek częstuje nas doskonałym rumem, Katia piękną polszczyzną opowiada o ich miłości do Polski, pod nogami leży wielki, włochaty Chiro; jemy, rozmawiamy, uśmiechamy się i mam wrażenie że już wszystko wiem, wszystko rozumiem, że już nie mam więcej pytań ani wątpliwości, że posiadłam mądrość tego świata. Mądrość, określoną tymi dwoma krótkimi słowami: pura vida.

Kostarykańczycy są uważani za jeden z najszczęśliwszych narodów świata. Nie dziwi mnie to ani trochę, nic a nic. "Life is easy here", mówi Melissa, zmywając naczynia i uśmiecha się olśniewająco. A ja szukam sposobu, jak rzucić wszystko i tu zostać.

Nie sposób spać długo. Wstaję już przed szóstą i wyciągam Wojtka na spacer po okolicy. Cicho, przyjemnie, niezbyt bogato, niezbyt biednie, skromne domy z wysokimi płotami, zieleń wciskająca się w każdą szparę w murze. Targ, na który Marek zabiera nas po śniadaniu, to kolejny powód euforii - tysiące kolorów, zapachów i twarzy, zatrzęsienie owoców i warzyw, których nie znamy; udając, że rozumiem hiszpański, wtłaczam się pomiędzy tych uśmiechniętych, przysadzistych i niskich kostarykańczyków i ich passiflory, słodkie ziemniaki, naręcza mięty, guavy i kokosy, wdzięcznie zwane tutaj pipa. Wypijamy takie pipa fria prosto ze skorupki, mój hipokamp każe mi wrócić wspomnieniem do upalnej Mombasy. Ale tylko na chwilę, bo tu nie sposób po prostu być gdzie indziej. Kupujemy wór rozmaitych owoców, których identyfikacja i ustalenie hierarchii smaku zajmie nam wieczór. Obok targu zamknięta na sześć spustów arena do bezkrwawych walk byków czeka na pobożonarodzeniowy sezon. Ticos zawzięcie dyskutują przy obitych pick-upach, tarasujących się nawzajem. Marek ładuje do bagażnika nieskończone ilości świeżej, pachnącej żywności. Pura vida.

Wracając wieczorem z wulkanu Irazu, słynącego z tego, że raz po raz zwykł zasypywać położone u jego stóp Cartago grubą warstwą pyłu, odwiedzamy jedną z sodas. Ten, kto mówi, że kuchnia kostarykańska jest nudna i pozbawiona smaku, jest ordynarnym kłamcą. Jest pełna aromatów, niespodzianek i treści. Jak cała Kostaryka chyba, myślę, idąc ścieżką przez ogród, który szybko zaczyna być zwykłą dżunglą. Zamieszkałą przez tysiące stworów nieznanych gringos, zarośniętą lianami, a przy tym tak przyjazną i spokojną, jak ludzie którym przyszło żyć w jej ramionach.

Moi towarzysze śpią, wymiętoleni całym dniem kolorów, zmian pogody, słów i uśmiechów. Mała Maia też śpi już pewnie w sypialni dziadków, cykady grzmią, szum aut na głównej drodze zamiast złościć, lekko koi. Coś krzyczy w koronie wielkiego, powyginanego drzewa nad moją głową. 

Pura vida, moi mili.

sobota, 23 listopada 2013

Druga trzydzieści.

Silne reflektory wielkiego pick-upa oświetlają czarnoskórego faceta w czapce, który na deskorolce przecina jedną z ponumerowanych ulic Midtown, artystycznej dzielnicy Miami. Z ogromnego muralu przygląda mu się niespokojnym okiem jakaś twarz nieludzka. Zza muru dawnego magazynu dobiega kubańska muzyka, w powietrzu unosi się zapach kany, wiatr znad oceanu wysusza mi skórę.

Miami można pokochać od pierwszego wejrzenia i sama dziwię się mej miłości. Zdarzało mi się zakochiwać głupawo w różnych pasterskich Sardyniach, wapiennych Sacromonte czy innych kwiecistych ogrodach Marrakeszu, ale Miami? Amerykański sen na bogato? Avenues i burgerkingi? Cóż, albo oszalałam, albo to coś poważnego.

To miasto ma w sobie niebywałą siłę przyciągania. Nie niepokoi jak Katania, nie męczy jak Delhi, nie ma w sobie cienia melancholii Sarajewa. Jest jak radosny, lekko upalony surfer z Jamajki, z dreadami do pasa, z meksykańskim piwem w garści, śpiący nocą w hamaku. Jak tu go nie pokochać, rozmyślam, siedząc w środku nocy na 15. piętrze wieżowca. Widok mam na lagunę i port, w oddali City świeci jak choinka. Mój dom w Miami Beach dzielę z Irmą - uroczą Meksykanką, artystką, która mieszka tu już od kilku miesięcy. Co z tego, że jutro ten dom opuszczę i pewnie nigdy doń nie wrócę? Dziś jest moim domem, zimne kafelki moim kafelkami, poduszka moją poduszką. Ile takich domów zbuduję przez najbliższe trzy tygodnie....?

Miami można pokochać za wiele rzeczy, które daje przybyszowi z zimnej planety Europa.

Za ciepły wiatr, rozdmuchujący całe moje napięcie na cztery strony świata.
Za plażę, palmy i meduzy, fale ogromne i hałaśliwe, za słoność tej wody ogromnej i jej wilgoć we włosach jeszcze długo po wyjściu z wody. Za tych surferów, kolorowe plamki, przykłady zmaterializowanej wolności. 
Za speluny i bary, gdzie piwo można wygrać w kości. Albo przegrać, co natychmiast czynię rzecz jasna.
Za kiczowate drinki z palemką w kolorach tęczy, podstępnie mocne, otumaniające radośnie; za przynoszących je rozbawionych kawowoskórych kelnerów.
Za dready, węże, kolorowe kalesony, bose stopy, tatuaże, za multietniczną symbiozę, za cudne szczupłe Murzynki z afro i równie cudnych chłopaków w podkoszulkach, za wszystkie kształty i kolory, nawet za japońskich turystów z parasolkami wygiętymi absurdalnie przez wiatr, a niech im będzie, za nich też.
Za księżyc, za rum, za mewy. Za budyneczki art-deco rozdrapane, różowe, białe. Za imigrantów, kubańską kawę i za wszechobecne "how are you", które, gdybym była zgorzkniała, na pewno szybko zaczęło by mnie drażnić; dzięki Bogom wszystkim, że jeszcze nie jestem i że nie drażni.

Ech, ty miasto podłe, kochanku natarczywy, kawałek mojego umysłu odgryzłeś swoimi zębami mostów i grobli. Spać pora, ty też zaśnij, jeśli ci się w ogóle zdarza spać, przy tym nieustającym szumie oceanu i klimatyzatorów. Jutro dalej. Solo sabe Dios donde vamos, nucę sobie pod nosem. Spać pora, rzekłam.


piątek, 8 listopada 2013

pearls & passifloras

Północ. W marinie ciche, ciemne drewniane łajby stoją przycumowane, czekając na właścicieli lub turystów, którzy jutro przy koszmarnym disco i dekoracjach z węży świetlnych wybiorą się na Doha Boat Party. Pływają sobie po zatoce te małe stateczki miłości, śmiesząc trochę.Teraz śpią, a w marinie kwitnie życie. Wciskamy się między jakieś budy; tam, pod czujnymi lśniącymi oczyma szklanych wieżowców z City, rozgrywa się codzienność, ugruntowana przyzwyczajeniem przywiezionym z Indii lub Bangladeszu, a może z Filipin. Przy plastikowym kiosku kłębi się tłumek kolorowych imigrantów. Wewnątrz młody Hindus o olśniewająco białych i równych zębach wykonuje swój cowieczorny taniec. Puszki z mlekiem, czajniki z herbatą, woda, przyprawa, znów puszka, którą otwiera śrubokrętem w ułamku sekundy, jego ruchy są zaplanowane, czyste; działa w okamgnieniu, koordynacyjny mistrz świata. Zamawiam za'athar i herbatę z hibiscusa (tę drugą przypadkiem, wybierając palcem słowo najbardziej egzotycznie brzmiące). Za'athar jest paskudny, port, poza tym miłym tłocznym skrawkiem Azji, nudny, betonowy i zaśmiecony. Uciekamy.

Nowe lotnisko w Doha. Wciąż w budowie; to projekt niewyobrażalny, przeogromny i niebywale staranny. Architektoniczny podziw, materiałowy dech w piersiach, estetyczne bicie serca. Wszystko dopracowane do perfekcji; chromowane poręcze, szklany meczet z kalejdoskopowym sufitem, parasole dla samochodów, kwiaty, palmy. W hali odpraw, do której zaglądamy przez szybę (identyfikator Jasia nie stanowi wystarczającego potwierdzenia zasadności mojego występowania na budowie lotniska), kilku Azjatów korzysta z przerwy. Ile narodowości budowało tę językową wieżę Babel, to przesiadkowe imperium, rozważam. Chłopcy mają nad sobą Włochów, ci zaś Anglików. Pod sobą - setki Hindusów, Egipcjan, Filipińczyków. Budujemy Katar, praca organiczna, świat w pigułce skumulowany na tej sztucznie usypanej wyspie. Gdzież są Katarczycy? Na ulicy widuje się ich głównie za sterami ginantycznych GMC. A gdzie młodzież, rodziny, piękne dziewczyny, dzieci? No gdzie?

O, są. Już wiem, znalazłam. Czwartkowy wieczór, początek weekendu. Parking przed centrum handlowym Villaggio pełen aut. W pierwszym odruchu po przekroczeniu szklanych drzwi zaczynam się histerycznie śmiać; nie mogę przestać, patrząc na różowe kamieniczki, malowane niebo, elektryczne gondole na błękitnym kanale i gipsowe parapety z plastikowymi pelargoniami. Otóż Katarczycy postanowili wybudować sobie małą Wenecję, w efekcie tworząc tragikomiczny, dziecięcy i naiwny kicz, obłożony złotem w sztabkach. Młodzi chłopcy z początkami wąsów, w thawbach i abayach, bawią się smartfonami pod KFC.



Co zabawne, to nie jedyna Wenecja w tym mieście - na sztucznej wysepce Pearl, w najbardziej prestiżowej dzielnicy, można zamieszkać nad Ponte Rialto. Spaceruję po zmroku po oświetlonych chodnikach nad kanałami, mając wrażenie, że z któregoś z różowych balkoników wychyli się zaraz cukierkowy Romeo w kryzie na szyi i obsypie mnie pyłem z diamentów. Zakurzona szyba, którą pokrywamy rysunkami brudząc paluchy, jest jak lustro do normalnego świata, przez które chcę z powrotem do realności. Jednak po drugiej jego stronie jest City z milionem świateł i pięter, z hotelem Intercontinental i jego perskimi dywanami, gdzie czuję się jak żona maharadży podróżująca incognito i udaję, że doskonale rozumiem panujące tu zwyczaje, ze szkłem, metalem i niewystępującymi w Europie markami wielkich, białych aut. Tu nic bowiem nie jest prawdziwe.

Z ulgą wsadzam nos pomiędzy dojrzałe mangostany, w sklepiku z niewiadomych przyczyn otwartym o 1 w nocy. Nic tu nie rośnie, ale importuje się wszystko. Cherimoya na śniadanie, dragon fruit na deser, a na obiad jaśminowy ryż z pieczonymi kasztanami, pastą z galangalu, okrą i tajemniczą fasolką długą na pół metra. Uf. Jak w domu.



środa, 6 listopada 2013

Szmaragdy i bok-choy. Katar ma warstwy.

Trzecia nad ranem. To już, myślę. Cały dzień i pół nocy lotnisk, przesiadek, terminali, perfum w duty-free, zgniecionych polskich jabłek i drzemania w pozycji sułtańskiej. No i jestem, jeszcze tylko wiza i Katar stanie się moim udziałem. 

Wolne żarty. Hala arrivals pełna jest ludzi ustawionych wzdłuż taśm w przeogromną, długą jak trasa Poznań-Leszno, kolejkę. Ludzi o wszystkich możliwych kolorach, wzrostach, kształtach, fasonach. W dżinsach, koszulach, sandałach, t-shirtach, galabijach, thawbach, hijabach, burkach, abayach, nikabach, kufijach, kangach i dhoti. Większość, wedle mojej znajomości świata, pochodzi z Indii lub okolic. Wszyscy ci ludzie stoją i czekają. Na lepsze życie. Ich kontakt z lepszym życiem zaczyna się od ruchliwego Azjaty w żółtej kamizelce, którego zadaniem jest utrzymywanie porządku i pokazywanie przybyłym, gdzie ich miejsce. On też niedawno - a może już wiele lat temu - stał w tej kolejce do świata zbudowanego z pieniędzy, piasku, ropy naftowej. Zbudowanego siłą mięśni i rozumów całej tej kolorowej ludzkiej mieszanki.

Białym przybyszom z Europy jest tu nieco łatwiej, stoją w hierarchii społecznej za Katarczykami. Dzięki temu, zbolałej minie i ściemie, że jestem w ciąży, ładuję się pod czujnym okiem srogiego Alladyna z brodą po pas (doprawdy, brakuje mu tylko tego zakrzywionego miecza, by wyglądał jak zły bohater disneyowskich orient-kreskówek) do office'u, w którym "giw mi kredit kart" załatwia sprawę. No. Jestem.

Doha. Ad-Dawha. Półtora miliona mieszkańców, czyli 3/4 populacji całego kraju. Kraju pustynnego, małego wykrzyknika na Zatoce Perskiej. Najbogatszego kraju świata. Ile mieszka tu niezarejestrowanych imigrantów, którzy przybyli na chwilę, a zostali na całe życie - nie wiadomo. Miasto wygląda jak makieta do filmu. Żółto-różowe, ogromne, jednakowe budynki mieszkalne w pseudo-otomańskim stylu. Czysto, choć wszystko przykurzone pustynnym pyłem. Pomiędzy nimi pałace-restauracje, pałace-hotele, pałace-salony samochodowe, pałace-banki. Malachit, złoto, fontanna tu i ówdzie, kicz za miliony dolarów. Niewiele chodników - poza deptakami w skansenowym souku i promenadą nad Zatoką, raczej nie uświadczymy tu pieszych. Wszyscy jeżdżą samochodami, co ma poniekąd sens, gdy benzyna jest tańsza od wody, a temperatura za oknem sięga 50 stopni. Nie ma dźwięków poza szumem aut i klimatyzacji, nie słychać psów ani dzieci. Gdzie się u diabła podziewają?

Idę do marketu. Jest gorąco. Chcę spytać o drogę, ale nie ma kogo, senny Hindus - jedyny, którego spotkałam, leżał na wysłużonej wersalce w budce parkingowej - nie rozumie mojego pytania. Docieram w końcu do królestwa indyjskiego, filipińskiego, tajskiego, arabskiego jedzenia i przepadam bez reszty między cassavami, tahiną, owocami palmy, przerażającymi rybami, kumkwatem i fasolką mung. Chude chłopaki z Kareli zdumieni śledzą wzrokiem moje szalone wąchanie, stukanie, oglądanie, robienie zdjęć; najodważniejszy odpowiada cierpliwie na moje "what's this?". Wracam po zmroku przez dzielnicę, która mimo że składa się z zaledwie kilku przecznic, jest przejawem życia. Ludzie łażą, koty biegają, znalazły się nawet kwiaty na jakimś krzewie. Uśmiecham się, jest do kogo. 

Doha ma skórę krokodyla, wysadzaną diamentami. Pod tą skórą tętni życie ludzi uciemiężonych pracą na gigantycznych budowach za psie pieniądze, ich rodzin, dzieci, ich religii i kultury starszej niż platformy wiertnicze o tysiące lat. Katarczycy nie darzą ich najmniejszym szacunkiem, wykorzystując do budowy swego pozłacanego imperium.

 Dziś jest około 30 stopni i wieje wiatr. Można żyć, pracować.

O 19 wrócą z pracy Polacy. O 21 wszyscy będą już spać. Kontrakt w Doha to nie pita z hummusem.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Dzis bedzie krociotko, bo padam ze zmeczenia.

Czy wiecie, ile osob miesci sie do szoferki ciezarowki? Powiem wam. Dziesiec. Z czego dwie o wyraznie jasniejszej skorze i z wielgachnymi plecakami. Siedze sobie wcisnieta miedzy dwoch spoconych Hindusow, z ktorych jeden jest pijany, a drugi niespelna rozumu. Komfort zarowno psychiczny, jak i fizyczny, rowna sie zeru. Ostatecznie udaje nam sie dotrzec do Shimli - uroczego, czystego (!!!) kolonialnego miasteczka, ktore co prawda lata swietnosci ma za soba, ale mimo tego stanowi mila odmiane dla wszechobecnego chaosu. O drugiej w nocy jakis napotkany cieciu prowadzi nas do "hotel, hotel! two fifty!" i z braku innych mozliwosci instalujemy sie w najbrzydszym, najobskurniejszym, najbrudniejszym i najohydniejszym hoteliku, jaki mozna sobie wysnic w koszmarach. Pajeczyny zwisaja z sufitu, lazienka jest zamieszkana (ilosc nog lokatora: n+7, gdzie n = 1), w scianie sa dziury (pol nocy zastanawiam sie, po co - czy aby cos moglo wejsc, czy aby moglo wejsc).

Poniewaz Shimla slynie z kolejki waskotorowej, postanawiamy uzyc jej do przedostania sie do Chandigaru. Droga to dluga i niezbyt wygodna (znowu jakis typ siedzi mi na plecach), ale malownicza i niebywale tania. W Chandigarze logujemy sie u Manu, ktory studiowal w Rosji i ma caly salon obwieszony Leninem, Stalinem i Marksem (jest tez Budda i Wisznu, co mnie troche uspokaja), ma jednak sporo ciekawych rzeczy do powiedzenia. Chandigar to twor nie z tej ziemi, bardzo nieindyjski. Mateusz jest niezwykle podekscytowany zamyslem urbanistycznym, krokiem milowym w architekturze swiatowej, wielkim umyslem Le Corbusierre'a i innymi sprawami, ktoreh nie do konca rozumiem, tym bardziej ze znowu jest goraco jak w lazni tureckiej. Za to Stone Garden z recyclingowymi rzezbami przypada mi do gustu i juz planuje tworzenie podobnego rekodziela do naszego mieszkanka na Lazarzu.



Z Chandigaru wyjezdzamy nad ranem lokalnym autobusem (jakby to okreslil niejaki tata niejakiego Maksa P., ktos rozpylil tu brud w sprayu) i po szesciu godzinach scisku wysiadamy z trychiny w miescie Hardiwar, slynacego z tego, ze Ganges rozlewa sie tu szeroko i jest czczony rownie bujnie, jak w Waranasi (na szczescie nie zarejestrowalismy procesu kremacji zwlok, ale i tak plyna tu ciekawe rzeczy, np. na naszych oczach pewien jegomosc z rozmachem wrzucil do wody pare adidasow). W ciagu dnia nad rzeka jest gwarno - tlumy ludzi piora, siedza, gadaja, gotuja, cos pala i kapia sie przytrzymujac lancuchow, bo nurt jest bardzo ostry. Wieczorem pol miasta zbiera sie na ghatach, by spiewac i puszczac na rzeke plonace lampiony, urocze to zjawisko, choc urok jego nieco przytlumia fakt gigantycznej ilosci smieci, ekstkrementow, brudu, blota, wylinialnych psow, agresywnych pawianow i oczywiscie krow. Idea czystosci, dochodzimy do wniosku, nie stanowi tu zadnej wartosci. Dlaczego tak jest? Oto pytanie dla antropologa...

Juz za kilka dni wracamy. Chcemy jeszcze skoczyc do Agry i zobaczyc Taj Mahal, a potem juz Delhi, Dubaj i Praga....


środa, 15 sierpnia 2012

Zaklinam sie na Wielkiego Latajacego Potwora Spaghetti: juz nigdy, przenigdy nie wyraze sie krytycznie o stanie polskich drog. To, co rzad indyjski robi (albo raczej czego nie robi) na trzydziestokilometrowym odcinku drogi miedzy przelecza Rohtang La a miasteczkiem Manali, przyprawia o dreszcze lub nerwowy smiech. Dosc powiedziec, ze droga ta zajela nam piec godzin.

Cofnijmy sie jednak do Leh, czyli stolicy Ladakhu. Klimat Krupowek nie przypadl nam do gustu, choc ukryty gdzies w bocznych uliczkach duch prastarych tybetanskich bostw co jakis czas wystawial swoj koralowo-malachitowy jezor i wciagal nas do zakurzonych sklepikow z rekodzielem. Mateusz wciaz jeszcze nie czul sie dobrze, wiec na wlasna reke wybralam sie na wedrowke na pobliskie wzgorze, gdzie stoi Shanti Stupa - snieznobiala, idealnie okragla swiatynia pokoju i skad roztaczal sie imponujacy widok na Transhimalaje. Roznorodnosc etniczna Lehu owocuje tez wspaniala mieszanka kulinarna, zatem idealnie slodkawa narvatan korma poprawila nam morale. Nastepnego dnia mielismy bowiem ruszyc dalej, drogami-bezdrozami Ladakhu, najsurowszej, pozbawionej prawie roslinnosci krainy, o niesamowitych formacjach skalnych, poteznych szczytach i niezakloconym ludzka interwencja poczuciem ogromu przestrzeni. 

Ruszyamy wczesnie rano, by najpierw z ochroniarzem Dalaj Lamy, a pozniej na pace zoltej ciezarowki dotrzec do Thiksey Gompa, malowniczego klasztoru buddyjskiego. Dalej pedzimy z zolnierzami indyjskiej armii, a kolejny stop (po przepysznym chowmeinie w wioskowym dhaabie) lapie sie sam. To chyba marzenie kazdego autostopowicza: "hello, do you need a lift" dobiegajace z wnetrza ogromnego pajero. Wesola zaloga kisi sie na tylnym siedzeniu, a my zajmujemy przednie, nie jest to wiec najbardziej komfortowa podroz zycia, za to przebiegajaca w nad wyraz zyczliwej atmosferze. Chlopaki, choc bez turbanow, okazuja sie Sikhami, co tlumaczy ich radosna, niewymuszona troske i sympatie. Pokonujemy druga na na swiecie najwyzsza drogowa przelecz (wysokosc doslownie zapiera dech - ponad 5 tysiecy metrow) Droga chwilami jest nieprzejezdna, walczymy wiec z okropnymi objazdami, by juz noca dotrzec do obozowiska tybetanskiego Pang. Chlopaki jada dalej w te niegoscinne pustkowia, my zas spedzamy noc w duzym, okraglym namiocie, gdzie przy okazji szlifuje kompetencje z zakresu robienia chapatti. Mimo wysokosci i ulewnego deszczu spimy twardo, a wokol nas w promieniu setek kilometrow sa tylko gory, gory i gory...

Kolejnego dnia suniemy dalej na poludnie na pokladzie mocno rozedrganej wojskowej ciezarowki. Kierowca nie oszczedza pojazdu ani pasazerow na gape, trzeba wiec niezlej taktyki, by nie wypasc z gry, i nie jest to wcale przenosnia. W koncu szczelnie wypelniam soba przestrzen miedzy beczka, opona, plecakiem i spiacym Tybetanczykiem i zapadam w przerywana drzemke - do momentu, kiedy w opuszczonej bazie wojskowej dorzucaja nam na pake motocykl i jednego zolnierza. Na pocieszenie na kazdym postoju dostajemy pyszna masala chai: goscinnosc tych ludzi, zyjacych przeciez na pustkowiu, nie zna granic. Noc spedzamy w naszym namiocie w przyjaznym i nieprawdopodobnie malowniczym Kyelongu, juz w stanie Himachal Pradesh. Do Manali zaledwie 100 km, chcemy wiec byc tam w poludnie i wynajac skuter. Indie po raz kolejny weryfikuja znaczaco nasze plany...

Zaczyna sie doskonale: zatrzymuje sie Ford Figo. Kierowca, swietnie mowiacy po angielsku menager sportowy wraz ze swoim podopiecznym - 42-letnim Arunem pokonuja samochodem trase, ktora Arun zamierza przebiec tej jesieni. Trasa ta wiedzie z Kargilu (Kaszmir) do....Kanyakumari, czyli najbardziej na poludnie wysunietego punktu Indii. Ponad 4 tysiace kilometrow - wyglada na to, ze facet jest zrobiony z nieco innej materii niz pozostali mieszkancy globu. Gadamy o tym i owym i nie zniecheca nas fakt, ze dwie godziny musimy spedzic przed wjazdem na Rothang La (droga wlasnie jest poszerzana przy uzyciu dynamitu. Zeby bylo smieszniej, Rothang La oznacza "stos martwych cial" - na szczescie nie przyszlo nam don dolaczyc). Na przelecz wjezdzamy szybko i sprawnie, choc na samej gorze zaskakuje nas mgla i deszcz. Gdy zolnierz wreszcie przepuszcza sznur samochodow, zaczyna sie zabawa. Z lewej - przepasc. Z prawej - skalna sciana, chwilami gruzowisko lub szkielet jakiejs machiny. Pod nami - grzaskie bloto, wyjezdzone wielkimi kolami ciezarowek. Mgla gestnieje, dmuchawa na szybe nie dziala. Co chwile slizgamy sie w blocku, ryjac podwoziem o grunt, by wreszcie calkowicie osiasc na srodku bagna i zablokowac "ruch" w obydwie strony. Silnik nie zapala, spod maski dymi, jest zimno i paskudnie. Na szczescie, jak w hollywoodzkim filmie, zza zakretu wyjezdzaja cztery autobusy pelne zolnierzy. Przejechac i tak nie moga, wyskakuja wiec i wespol w zespol przepychaja naszego forda. Ci, co nie pchaja, wspieraja pchajacych okrzykami bojowymi albo robia nam zdjecia, a przy tym wszyscy bez wyjatku sa pijani, nawet jakis kapitan, ktory chwyciwszy Munia mocno za reke usilnie sie z nim zaprzyjaznia. Ja stoje na kamieniu i robie za atrakcje regionu, wokol piec innych samochodow tonie w blocie, cysterna wyprzedza nic sobie z nas nie robiac. Nasz kierowca-menago wyglada na nieszczesliwego, upewniwszy sie, ze nie przydamy sie na nic - zegnamy sie serdecznie i krotko i zyczac im powodzenia schodzimy z przeleczy...pieszo. Pozniej odbedziemy jeszcze pewien rodzaj surfingu na pace furgonetki (tak rzuca, ze nie mozna siedziec - trzeba stac i sie trzymac jakiejs rury) i odwiedziemy pare Francuzow z dziecmi od pomyslu przeprawy przez przelecz czysciutkim, wypasionym camperem i wyladujemy w Manali - otoczonym ogromnymi cedrami, starym, uroczym miasteczku, znanym z tego ze jest znane i moze jeszcze z tego, ze jest rajem dla palaczy trawy. Lokujemy sie w obdartym hotelu, ktory moglby zagrac w horrorze (a juz na pewno lazienka!) i padamy jak sledzie. 
(oto dowod: droga krajowa Manali Leh, zwana autostrada i nasze biedne Figo)

Srinagar - Leh - Manali. Piec dni i piec nocy. O tej przeprawie bede snic jeszcze dlugo. O Tybetanskich obozach, o przepastnych dolinach i groznych szczytach, o tych trzesacych sie ciezarowkach i o pachnacej kardamonem herbacie. O nieprawdopodobnie zyczliwych, opiekunczych i wspanialych gospodarzach tych terenow. A Mateusz juz planuje przeprawe przez Ladakh rowerem.

Przed nami jeszcze Shimla i Chandigar (umowilismy sie z Sikhami z pajero), moze Rishikesh i znowu upiorne Delhi. Do zobaczenia gdzie przy drodze :)

piątek, 10 sierpnia 2012

Himalaje...

...maja jedna, jedyna ceche, ktora odroznia je od wszystkich innych gor. I nie mam na mysli zadnej specjalnej fauny ani flory, krajobrazu, koloru czy form. One sa po prostu OGROMNE. Wielkie. Gigantyczne. A my wlasnie siedzimy wsrod nich - Leh, niestety skazony turystyka pamiatkowa, lezy na ponad 3500 metrach n.p.m. A dotrzec tu wcale nie bylo latwo.

Jesli zapytacie mnie kiedys o najbardziej ekstremalne przezycie autostopowe, nie bede wahac sie ani chwili. Odpowiedz zabrzmi: przeprawa przez himalajska przelecz Zoji La na pokladzie cysterny z benzyna. Droga przez przelecz wije sie wpoprzek pionowej skalnej sciany, jest nieutwardzona i miejscami tak waska, ze dwa samochody nie moga sie minac; ponadto co chwile zdarzaja sie osuwiska skal i ziemi i wowczas przejazd blokuje sie na dlugie godziny - wlasnie przez taka okolicznosc przypadlo nam pokonywac przelecz w nocy. Moze mi nie uwierzycie, ale gdy wypadalam w ciemnosc z szoferki przy kazdym najmniejszym zatorze, gnana naglym rozstrojem zoladka, brodzac w blocie i z perspektywa najblizszych dwunastu godzin na tej cholernej skalnej polce, mialam jedna mysl: koncze z tym. Mam gdziez to cale podrozowanie. Osiade w cieplym domku, bede rodzic dzieci i pisac ksiazki albo cos podobnego. 

Jak sie domyslacie, ta mysl gdzies wyparowala, gdy zobaczylam Ladakh w calej jego okazalosci. Jestesmy kompletnie wykonczeni podroza (trwala w sumie dwie doby, ale chlopaki z cysterny staneli na wysokosci zadania i zaopiekowali sie nami jak goscmi honorowymi prowincji Kaszmir), ale juz snujemy plany na aktywne zwiedzanie okolicy przez najblizsze dwa dni. Internet jest tu zaskakujaca drogi, wiec w ramach oszczednosci koncze wywod. Aha, telefony nie beda dzialac dopoki nie zjedziemy do Himachal Pradesh.