wtorek, 13 grudnia 2011

ziiimnooo za oknami, a my....

....walczymy z zimą przywołując afrykańskie wspomnienia. Wiecie, jak bardzo podnosi na duchu widok bezkresnego oceanu i uśmiechy kenijskich dzieciaków, nawet tylko z ekranu laptopa? Więc gdy siły już brak, a motywację gubimy gdzieś w bałaganie obowiązków i miejskiego stylu życia, ratujemy się sprawdzonym pakietem: kilka zdjęć z podróży, kawa z kardamonem i.... plany na kolejną wyprawę! - ale o tym jeszcze ciiii....

A tymczasem - działania! Warsztaty AFRYmind, zgodnie z obietnicą i szeregiem zobowiązań wobec naszych sponsorów, płyną do przodu. Pojawiamy się tu i ówdzie i zarażamy energią, muzyką, wspomnieniem... We współpracy z Ideownią pojawiłyśmy się na festiwalu No Women No Art. Było dużo rytmu, muzyki, ruchu i uśmiechów małych i dużych.



Miałyśmy też przyjemność zaangażować się w akcję mikołajkową Ideowni dla firmy Rehau - ależ tam było afrykańsko....pyszne chapati z bananowym lassi, groźne masajkie maski, pustynny piasek, bębny Kuby (dzięki za pomoc!), tańce i....Święty Mikołaj prosto z Wybrzeża Kości Słoniowej. Działo się!

A teraz niespodzianka - już jutro!!! będziemy prowadzić Klanzarnię, czyli cykliczne spotkanie Pedagogów Zabawy. Opowiemy, pokażemy, zaśpiewamy, wyklaszczemy i wytupiemy AFRYmindową historię chusty animacyjnej. Zapraszamy do Przedszkola nr 140 o wdzięcznej nazwie „Majsterklepka” na Osiedlu Przyjaźni, obok Domu Kultury Słońce.



wtorek, 4 października 2011

AFRYmind serdecznie zaprasza na pierwszą edycję warsztatów dla małych i dużych AFRYpasjonatów! 
Już 22 października na Strychu  - szczegóły   



niedziela, 4 września 2011

już w Polsce, chwila na oddech i dłuuugie opowieści

....a tymczasem jeszcze kilka obrazów z podróży. Niedługo ruszamy z warsztatami!

Kilka ujęć z Kilimandżaro:



....kilka z warsztatów:




....kilka rajskich obrazków z Zanzibaru i Pemby:


.....no i na zakończenie STEFAN:

Dziś tylko uczta dla oka. Niedługo nadejdzie czas na podsumowanie wyprawy. Ciąg dalszy nastąpi!

niedziela, 21 sierpnia 2011

nie mozna spotkac golasa....

....na plazy w Mombasa, Mombasa jest bowiem miastem w duzej mierze muzulmanskim, obowiazuje wiec tradycyjny dress-code. Nie jest co prawda tak konserwatywnie jak na Pembie, niemniej topless jest surowo wzbroniony. Przed wiekami krzyzowaly sie tu szlaki handlarzy, podroznikow, kolonizatorow i zwyklych poszukiwaczy wrazen, Mombasa, podobnie jak Zanzibar, stanowi wiec przepiekny, dzwieczny i smakowity tygiel hindusko-arabsko-suahili.

Pemba - Zanzibar. Wyspy siostrzane, polozone zaledwie kilkanascie kilometrow od siebie na zachodnim brzegu Oceanu Indyjskiego. Jednoczesnie tak bardzo rozne. Zanzibar ze swoim Stone Town pelnym turystow z Europy i USA, w krotkich spodenkach i z aparatem, ktorym mozna wszystko sprzedac i naciagnac na kazda "wyjatkowo atrakcyjna" wycieczke lodka, nurkowanie, drewniana rzezbe, haszysz czy cokolwiek innego, byle tylko zostawili garsc dolarow. Do tego piekne luksusowe hotele, knajpy, speed-boaty. W zakamarkach uliczek - dzieci na bosaka, kobiety robiace pranie, koty. Arabska architektura, troche zaniedbana, wciaz urocza. Plaze biale, kobiety zbierajace trawe morska przy odplywie, palmy kokosowe, urocze palmowe domki na plazy, koszmarnie drogie knajpy nastawione na wazungu. Pemba zas - totalne ustronie, turystow garstka, na plazy ogromne muszle, zadnych hoteli, stara latarnia morska, miasteczko Wete senne i wesole, dala-dala pelne powaznych Muzulmanow, las Ngezi z 30-metrowymi drzewami, na drzewach dzieci. Uprawy gozdzikow i ziemniakow, w sklepiku tylko banany, slodkie ziemniaki i coca-cola. Spokoj, spokoj, upalne odretwienie.

Promy - osobny rozdzial. Upiornie powolne, kolebiace sie smoki oceanu. Goraco jak w piekle, ktos wymiotuje, jakies dziecko placze, my wesolo gramy w makao, jemy zimne frytki. Przeprawa trwa cala noc (40 km....), rzescy jak motylki ladujemy w Dar Es Salaam i uciekamy z niego czym predzej. Pedzimy w strone granicy najpierw z ksiedzem z Morogoro, a potem z przemilym panem z RPA. Z Tangi zabiera nas policyjny radiowoz z odkryta paka, bardzo uczynni panowie dowoza nas az do Horo Horo, gdzie spedzamy noc w VIP Guest House (tylko z nazwy, za to chapati na ulicy sa przepyszne). W nocy my za oknem mamy impreze, a dziewczyny ryczacy telewizor, ale i tak jest fajnie. Rano wedrujemy przez granice i znowu jestesmy w Kenii; suniemy do Ukundy, miasteczka pod Mombasa.


W Ukundzie znajduje nas Josh i zabiera do Ray of Hope, sierocinca w samym sercu buszu. Spedzamy tam dwa afrymindowe dni, animujac dzieciakom wolny czas, ktorego maja teraz - w wakacje - bardzo duzo. Nasze serca podbijaja Habiba i Maurice, maluchy szczere i bezposrednie i niezmiernie do nas lgnace. Munio dostaje osobna sypialnie z wielkim pajakiem, my zas mieszkamy z Amerykanka Grace. Z Shimba wydostajemy sie motocyklami; droga to wesola i przyjemna. Pozniej stop znajduje nas sam - pan autokarowy zaprasza nas do swojego Jamesa Cooka i wjezdzamy z nim prosciutko do Mombasy.

Mombasa przytlacza nas wielkim ruchem, halasem, nadmiarem wszelkiej tandety na ulicach i zapachem genialnych smazonych przekasek. Ma tez swoje mroczne strony, uliczny wymiar sprawiedliwosci.....jest tez bardzo, bardzo goraca.

Za trzy dni bedziemy juz w Polsce. Nie mozemy w to uwierzyc....juz koniec? Niedosyt, ale i radosc z pieknych przezyc, tesknota za bliskimi i milion innych uczuc. Jutro rano ruszamy do Nairobi, do ojca Roberta - franciszkanina. Do zobaczenia w Polsce!

wtorek, 16 sierpnia 2011

nadmiar wod obszaru


Rajskie plaze Zanzibaru oraz Pemby, jego mniejszej siostry. Bialy piasek, pirogi popychane wiatrem, palmy kokosowe, arabska architektura. Plantacje gozdzikow, potezna korupcja, najbiednieszy obszar Tanzanii, biali turysci, tropikalny las Ngezi, wielkie ryby-mieczniki. Upal leje sie z nieba.


niedziela, 7 sierpnia 2011

na dachu Afryki


Przyszlo nam poinformowac wszystkich milych czytelnikow, ze 6 sierpnia Anno Domini 2011, o godzinie 5.47 reprezentacja AFRYmind (w skladzie: Agata, Krysia i Mateusz) postawila swoich szesc zmeczonych i przemarznietych stop na najwyzszym punkcie Afryki. Po pieciogodzinnym (bardzo krotkim) ataku szczytowym, ktory rozpoczelismy chwile przed pierwsza, zdobylismy Uhuru Peak, najwyzszy punkt szczytu Kibo, polozonego nad gigantycznym kraterem wulkanu. Radosc z sukcesu pozwolila nam zapomniec o wyczerpaniu, szalejacych zoladkach i stanie bliskim hipotermii. Huraaa!

Plan od poczatku byl taki, ze "zrobimy" te gore po swojemu - a wiec "na ciezko", niesturystycznie i najtaniej jak sie da. Zaporowa okazala sie cena - rzad pobiera 630 $ za 6 dni w parku narodowym, i tego obejsc nijak sie nie da. Nie da sie tez isc bez licencjonowanego przewodnika i specjalnego zezwolenia. Udalo nam sie to wszystko pozalatwiac za grosze i dodatkowo pozyczyc kuchenke parafinowa, bo campingazu w Moshi "ni ma". Poszlismy wiec radosnie trasa Machame Route w towarzystwie Martina - przewodnika i jego astystenta Mohameda, zgodnie z obowiazujaca w Afryce zasada n+1.

Dwa pierwsze dni byly lekkie, latwe, przyjemne i bardzo blyskawiczne - zupelnie niezmeczeni docieralismy do baz na dlugo przez reszta ekip. Wyprzedzali nas tylko tragarze, majacy nogi ze stali. Pozniej bylo juz troszke trudniej, biorac pod uwage nasze podle odzywianie (smierc Knorrom) i moje dziury w nogach (smierc Raichlom), ale i tak nie bylo zadnych dolegliwosci. Bole glowy pojawily sie gdzies na 4.600, podczas aklimatyzacji na Lava Tower, jednak nie obnizyly nam morale. Na niekorzysc najbardziej dzialalo zimno na wyzszych bazach, zwlaszcza nad ranem, namiot bowiem zamarzal na sztywno. W bazie pod szczytem, Barafu Camp, wladowalismy sie do spiworow juz o 18, aby przespac sie choc chwile przed wymarszem na szczyt. Martin dbal o nas zawziecie, pytajac o samopoczucie, kontrolujac ilosc podkoszulkow, zarzadzajac przystanki i bardzo byl niepocieszony, ze Munio nie ma kalesonow (ten ostatni twierdzil, ze byly mu niepotrzebne, moze nalezy mu wierzyc). Po angielsku obaj z Mohamedem mowili srednio (- "how many bottles of water do you have?" - "yes!"), niemniej byli mili i zyczyliwi. Niesli nam tylko paliwo do kuchenki i swoj wlasny ekwipunek, w przeciwienstwie do innych tragarzy....

....no wlasnie. Teraz napisze o tym, co przykre, niesmaczne i zniechecajace. Wraz z nami na gore wchodzi kupa ludzi, kilka wycieczek, jakies kilkuosobowe teamy, grupki. Kazdy z nich ma obsluge, srednio - uwaga - 4 tragarzy na osobe. Do tego przewodnicy, ale Ci maja calkiem znosna robote i wynagrodzenie. Porterzy zas niosa wszystko, co wazungu - bialasom - potrzebne jest do "szczescia". Tony jedzenia. Namioty. Butle (8kg) z gazem. Ale to nie wszystko: krzesla. STOLY. Przenosne toalety i prysznice. Na postojach sa odpowiednio wczesnie, by rozstawic caly ten majdan, a potem przychodzi dwoch Amerykanow czy Szwajcarow, zasiadaja do stoliczka nakrytego obrusem i z porcelanowych talerzy pochlaniaja swoj sycacy afrykanski posilek. Potem ida dalej ze swoimi malenkimi plecaczkami, a obsluga sklada, zwija, pakuje na wlasne karki i glowy i niesie do nastepnego obozu. Wiekszosc porterow ma na sobie byle co - jakies dresy, dzinsy, koszule, buty pozal sie Boze. Dwoch idzie w klapkach....jak to robia, doprawdy nie wiem. Wiem, ze zarabiaja dziennie okolo 5000 szylingow tanzanskich, czyli rownowartosc ok. 10 zlotych. Ich obciazenie wynosi 20-25 kg (wiecej na szczescie nie wolno). Nowy kolonializm? Rasa panow, rasa niewolnikow?


A potem wazugu nakarmieni, dopieszczeni i wyposazeni w energetyczne przekaski i napoje, ktore ktos wniosl za nich do bazy, ida sobie na szczyt. I schodza z niego dumni i szczesliwi, ze ktos ich tam wniosl. Czy na tym polega chodzenie po gorach? Pozostaje nam byc dumnymi, ze moglismy zdobyc te gore bez lyka goracej herbaty, ktorej nikt nam nie zrobil, a za zimno bylo, by gotowac wode.

Zeszlismy w jeden dzien, zoladki bowiem wolaly o duzy, bialkowy posilek. W ten sposob zmiescilismy sie w 5 dniach. A teraz pora na sielanke na wybrzezu i odwiedziny w sierocincu w Mombasie....




czwartek, 28 lipca 2011

Narok Cyber Cafe

Dzis dotarlysmy do Narok, gdzie wlasnie walczymy z wyposazeniem kafejki. Tuz za drzwiami wychodzacymi na ulice przechadza sie krowa, goraco wpelza wszystkimi otworami w murach. Dzis bedzie krotko, z uwagi na topornosc klawiatury.

Z Nyahururu pognalysmy na polnoc, przez Nakuru nad jezioro Baringo, tam zaliczamy autobus z wycieczka szkolna przekraczajacy dopuszczalna granice decybeli (to pewne), kolejne hipcie i burze. Nastepnego dnia suniemy do Naivasha, gdzie gosci nas Wycliffe i odzalowac nie moze, ze tylko jedna noc zostajemy na tylach jego sklepu z piecioma telewizorami. Przy okazji robimy sobie afry-warkoczyki. 



Pozniej kierujemy sie juz bezposrednio do krainy Masajow, 4 dni spedzamy w absolutnie odludnym Maji Moto korzystajac z dobrodziejstw goracych zrodel i podziwiajac piekno oryginalnej, nieturystycznej masajskiej kultury (genialne tunele w uszach!!!), organizujemy tam tez AFRYmindowe warsztaty w podstawowce i w przedszkolu. Mieszkamy zas w czyms na ksztalt stodoly lub magazynu, rozbijajac sobie namiot wewnatrz. O Maji Moto napisze wiecej przy lepszych wiatrach, bo warto. No i spotykamy gnu!



Poza tym jestesmy zdrowe, jemy calkiem normalnie, zoladki sie przestroily, komarow ni widu, ni slychu. Habari? Mzuri sana!

czwartek, 21 lipca 2011

Samburu, nosorozce i ciezarowki

I znowu jestesmy w Nyahururu. Kilka ostatnich dni minelo na uprawianiu turystyki wyzynno-ekstremalnej, ze wzgledu na stan tutejszych drog. Poszybowalysmy przy pomocy kilku rozklekotanych ciezarowek, w tym wojskowej (panowie uzbrojeni po zeby), dwoch pick-upow z otwarta paka, jednej ekipy telewizyjnej i jednego szalonego bankiera, by pokonac nieprawdopodobne drogi kenijskiej polnocy. Nauczylysmy sie przy okazji kilku istotnych rzeczy.

po a) Nie ma czegos takiego jak "ta droga jest nieprzejezdna"
po b) Nie ma czegos takiego jak "tu nie da sie zlapac stopa", ale i
po c) Nie ma czegos takiego jak "nie zdejmuj plecaka, zaraz pojedziemy"
po d) Nie ma czegos takiego jak "ale sie zdrzemne!" podczas jazdy ciezarowka na kenijskiej drodze
po e) "Trzymaj sie"!

Dla rozjasnienia kwestii dodam, ze asfalt konczy sie 40 km za Nyahururu. No a dalej pedzimy sobie przez zycie w podskokach.
 
Jesli znajdziesz na mapie OlMoran, szczerze pogratuluje. Tam wlasnie przesypiamy jedna noc w krolewskich apartamentach (u siostr, ktore nas traktuja jak dar z niebios), a rano idziemy na targ zwierzat i wszelkiego dobrodziejswta inwentarza. Przedstawiciele plemienia Pokot negocjuja ceny koz, a my grzecznie zakladamy oboz I na skraju drogi i czekamy. Nawet niedlugo, juz po jakichs 45 minutach przejezdza pierwszy samochod....


Popoludnie, noc i nastepny poranek spedzamy w Mugie Ranch (Dominik zna bowiem ksiedza, ktory zna Klausa, ktory jest wcieleniem Clinta Eastwooda i mieszka sobie w takim cudownym miejscu wraz z zona- malarka. No i mamy wreszcie te upragnione slonie, nosorozce, zyrafy - piekne, majestatyczne, grozne, sympatyczne i bardzo, bardzo fotogeniczne.



W Maralal, ostatniej przyjaznej stacji (rowniez benzynowej) przed wyruszeniem na zupelne pustkowia polnocy az do jeziora Turkana, zamieszkalysmy w przyjemnym pokoiku Pod Pawiem (wolne tlumaczenie Peacock Rest House). Towarzystwa dotrzymywali nam wielonodzy stali lokatorzy tego lokalu, z ktorymi stoczylysmy calkiem udana, acz krotka batalie (no dobra. Waleczne byly Iza i Agata, ja siedzialam pod moskitiera i kibicowalam). Maralal to wyjeta z filmow o dzikim zachodzie zakurzona, ale malownicza miescina o czterech rondach na regularnych czterech naroznikach glownych ulic (byl tu widac kiedys jakis zamysl urbanistyczny, ale dzis nikt o nim nie pamieta). Lazimy wiec sobie po takich piaszczystych ulicach i nie mozemy wyjsc z podziwu dla urody ludu Samburu, szczegolnie mlodych i pieknych wojownikow w tradycyjnych strojach (ach, ach), tymczasem wyglada na to ze to my jestesmy atrakcja (auarjuu! wazungu!), szczegolnie, gdy siadamy sobie na murku by zgodnie z wszystkimi obecnymi na placu robic zbiorowe NIC.Tym sposobem podwojnie zaspokajamy ciekawosc swiata i poszerzamy horyzonty, swoje i Maralalczykow. Rano wracamy z ekipa telewizyjna, podczas ktorej to przejazdzki zgodnie, lecz bez wczeniejszego porozumienia modlimy sie o przezycie.





Jutro jedziemy nad jezioro Baringo - dzis bedziemy snic o asfalcie. Pozdrawiamy goraco!

post pisala: Kry

sobota, 16 lipca 2011

Karibuni Nyahururu!

Hodi? - Karibu! - Mambo? - how are you? - itd....przez pierwszych piec minut rozmowy, dopiero pozniej mozna przejsc do rzeczy. Tak wlasnie rozmawia sie z Kenijczykiem, a szczególnie z Kikuju. "Nie przywiazujemy wagi do czasu. Wazne sa relacje miedzy ludzmi" - mowi David. Nam, ludziom polnocy, nielatwo sie do tego przyzwyczaic....czekamy pol godziny, godzine, dwie, lecz wciaz hakuna matata. Cudny niebyt.
Nyahururu to niewielkie miasto na styku Plaskowyzu Centralnego i Rift Valley. Mieszkamy u Agnieszki i Dominika oraz ich corki Sary. Dobrze nam tu jak w niebie, ale juz powoli wzywa kurz czerwonej drogi. Najdalej w poniedzialek wybywamy na polnoc, w rejony Samburu, tam, gdzie nie ma juz asfaltu, jest za to skwar prawdziwej sawanny.

Dominik i Agnieszka pracuja tu dla stowarzyszenia l'Arche zrzeszajacego osoby niepelnosprawne i ich opiekunow. Wspolpracuja tez z organizacja Saint Martin, wspomagajaca lokalna spolecznosc na kilku podstawowych plaszczyznach. Dzialaja preznie, sensownie i zorganizowanie, a co najwazniejsze, niewielu tam bialych. Dobrze jest patrzec, kiedy grupa ludzi aktywizuje wlasne srodowisko do walki z AIDS, przemoca rodzinna, wykorzystaniem seksualnym, niedozywieniem - a to, niestety, wciaz aktualne problemy. 

Udaje nam sie wkrecic w dzialania Saint Martin za sprawa kochanej Alicii. W czwartek wedrujemy wiec do Rehabilitation Centre For Boys (sa tam i dziewczynki, gdyz ich placowka jest w remoncie). To miejsce, gdzie tzw. "dzieci ulicy" przygotowuja sie do powrotu do swoich srodowisk (rodzin, nie ulicy, oczywiscie), podczas gdzy pracownicy socjalni intensywnie dzialaja na polu rodziny. Wczesniej dzieciaki przechodza przez "drop in center", gdzie ucza sie w ogole jakiegokolwiek wspolistnienia w grupie i regul funkcjonowania spolecznego. "Drop in" miesci sie w Maina, slumsach pod Nyahururu i robi przygnebiajace wrazenie, tym bardziej, ze odwiedzamy je w strugach deszczu (w koncu mamy zime). W wolnych chwilach wloczymy sie po targu pelnego swiezych pysznosci i targujemy sie ile wlezie - ceny dla nas, wuzungu, sa kilkukrotnie wyzsze niz dla "swoich"...

W piatek ruszamy w teren z field-workerami. Najwiecej szczescia ma Iza, ktora wraz z rehabilitantem odwiedza niepelnosprawne dzieciaki w ich domach. Ja i Agata pelnimy funkcje towarzysko-grzecznosciowe podczas wizyt w gospodarstwach wiejskich. Udajemy sie gdzies, gdzie wydawac by sie moglo nie ma nic - a tu prosze, jakis plot, jakas chata, calkiem niezle zorganizowane gospodarstwo i liczna rodzina. To niesamowite, jakie drogi jest w stanie pokonac normalna furgonetka! Moj blednik jest nieco mniej wytrzymaly...Tego dnia czeka nas jeszcze mila niespodzianka - kolacja w l'Arche z jej stalymi rezydentami, przezabawnym Maurice'm, przypominajacym Jezusa Amerykaninem Michaelem, kilkoma wloskimi ojcami i w ogole roznobarwnym towarzystem; przy okazji uczymy sie jak zdmuchnac swieczke nosem (sprobujcie), a Michael poznaje poezje Lesmiana.

Dzisiaj - w sobote - trafiamy natomiast do centrum Talitha Kum ("dziewczynko, wstan" -aramejski), centrum dla 62 dzieci z HIV i AIDS. To zupelnie inne miejsce niz Rehab, gdzie warunki sa spartanskie - tu jest czysto, wrecz sterylnie, jasno, elegancko nawet. Bawimy sie przednio na wielgachnym trawniku, maluchy tez (starsi obserwuja nasze wyglupy z godnoscia i nieco z boku). 

A wieczorem spacer do bajorka pelnego hipopotamow - z tej okazji zakladam kapelusz safari i przez chwile czuje sie jak Karen Blixen. A na krzaku przed naszym domem mieszka kameleon - nowa milosc Izy i dzielny model do zdjec. 

Hakuna matata!
Post by: Kry

wtorek, 12 lipca 2011

Ken ya believe it?

Jutro minie tydzien od przyjazdu....siedzimy w kafejce w miasteczku Nanyuki na zachodnim stoku Mount Kenya. Powoli opuszczamy juz ten region i kierujemy sie do Rift Valley, czyli Wielkiego Rowu, kolebki ludzkosci, jak powiadaja. A droga dluga jest.....

Po pierwsze: Nairobi. Mieszkamy u Stephena, ktory ma piekne dready, dwa garnki, trzy kubki, mieszkanie trzy na trzy metry i brata - boksera na Florydzie. Dzielnica Kayole, w ktorej mieszka, to prawie-slums. W nocy wyglada upiornie, w dzien - calkiem przytulnie, choc bieda i smieci uderzaja z wszystkich stron. Budynki sa niewykonczone, nie maja adresow ("u Stephena" zazwyczaj wystaczy), ale za to glowna ulica ma asfalt, po ktorym szaleja matatu, wymagajace osobnego akapitu. Centrum Nairobi przypomina nieco Tirane - brzydkie i wielkie budynki i smieci na ulicach, zas na River Road tlok nie pozwalajacy oddychac, do tego spaliny... niestety nie udaje nam sie przekonac straznikow wielkiego biurowca, by pozwolil nam wjechac winda na ostatnie pietro. Powoli zaczynamy rozumiec kenijska odmiane angielskiego (transkrypcja fonetyczna: szruudbsszzszbrgtsz).

Po drugie: matatu. To skrzyzowanie karawanu z dyskoteka, wypelnione zazwyczaj po brzegi, szalejace po dziurach i "hopkach" z zawrotna predkoscia i wielce niebezpieczne zarowno dla pieszych, jak  samych pasazerow. Podskoki na kazdym wyboju (czyli co 5 metrow) z plecakiem na kolanach, dudniacy afro-pop i zaskoczeni widokiem trzech bialasek Kayolczycy. Dworzec Country Bus Station, czyli glowna wylegarnia tych wehikulow, to miejsce ktorego lepiej unikac po zmroku. Nawet w dzien bylo tam wesolo... kilka seksualnych propozycji na migi, proba wyhandlowania moich serduszkowych okularow i wreszcie ruszamy.

Po trzecie: autostop. Bezproblemowy, komfortowy i przesympatyczny, o ile uda sie przegonic wszedobylskie matatu i zatrzymac osobowke. Kierowcy sa arcyzyczliwi. Po angielski mowia wszyscy, niektorzy nawet poprawnie i wyraznie. W miedzyczasie na postoju w Mwea (kierowca zalatwia ryz) IzaBela dostaje calkiem konkretna propozycje matrymonialna, a ja moge zarobic stado krow, ale w koncu rezygnujemy z transakcji.

Po czwarte: misja Salezjanska w Makuyu. Swietna organiazacja pracy pomocowej i malo zyczliwy ojciec Stephen, za to kolacja spozyta w towarzystwie multinarodowosciowego kleru - przepyszna. Spadamy stamtad nastepnego dnia rano, choc miejsce jest istnie rajskie. Przy okazji ucze sie nowej metody terapii fobii, polegajacej na drapaniu sie nad gorna warga i po skroniach. Podobno bardzo skuteczna w przypadku pajakow....

Po piate: Timau River Lodge, czyli mily zalesiony kemping u stop Mount Kenya (pojechalysmy bowiem na polnoc), gesi, psy i widok na szczyt o szostej rano. Targujemy sie na 3 euro. Nic specjalnego, ale za to mily wlasciciel czestuje nas piwem ze sloniem na etykiecie.

Po szoste: Timau village i ksiadz proboszcz, ktory cieszy sie z nas jeszcze bardziej niz my z jego goscinnosci. Dostajemy swoj domek na tyle kosciola, tradycyjna kolacje i cala szkole pelna radosnych i ciekawskich dzieciakow od 1 do 8 klasy. Obserwujemy sobie lekcje (o systemie edukacji bedzie wiecej innym razem) i opowiadamy troszeczke o Polsce. Dwa dni animacji, losia, chusty, baniek, ojca Abrahama, guri guri, statkow z bananami i morale podskakuje o piec oczek. Hitem sa nasze blond wlosy, my za to zachwycamy sie ich pieknymi afro i rasta-warkoczykami, niekiedy arcymisternymi. Tez chcemy takie! Banki wywoluja skowyt radosci, a chusta usmiechy dookola glowy, nawet nauczyciele daja sie porwac radosnej zabawie.


Po siodme: jedzenie. Pochlaniamy sukume, ugali, mukami, ryz i przesmiesznie tanie mango, popo, banany i smazone matoke. Zoladki sa odporne, ale o higiene staramy sie dbac (w miare mozliwosci)

Po siodme: nie atakuja nas zadne dzikie "zwierzeta typu robak"; jest wspaniale, genialnie i cudownie. Hakuna matata!

post by: Kry