czwartek, 28 lipca 2011

Narok Cyber Cafe

Dzis dotarlysmy do Narok, gdzie wlasnie walczymy z wyposazeniem kafejki. Tuz za drzwiami wychodzacymi na ulice przechadza sie krowa, goraco wpelza wszystkimi otworami w murach. Dzis bedzie krotko, z uwagi na topornosc klawiatury.

Z Nyahururu pognalysmy na polnoc, przez Nakuru nad jezioro Baringo, tam zaliczamy autobus z wycieczka szkolna przekraczajacy dopuszczalna granice decybeli (to pewne), kolejne hipcie i burze. Nastepnego dnia suniemy do Naivasha, gdzie gosci nas Wycliffe i odzalowac nie moze, ze tylko jedna noc zostajemy na tylach jego sklepu z piecioma telewizorami. Przy okazji robimy sobie afry-warkoczyki. 



Pozniej kierujemy sie juz bezposrednio do krainy Masajow, 4 dni spedzamy w absolutnie odludnym Maji Moto korzystajac z dobrodziejstw goracych zrodel i podziwiajac piekno oryginalnej, nieturystycznej masajskiej kultury (genialne tunele w uszach!!!), organizujemy tam tez AFRYmindowe warsztaty w podstawowce i w przedszkolu. Mieszkamy zas w czyms na ksztalt stodoly lub magazynu, rozbijajac sobie namiot wewnatrz. O Maji Moto napisze wiecej przy lepszych wiatrach, bo warto. No i spotykamy gnu!



Poza tym jestesmy zdrowe, jemy calkiem normalnie, zoladki sie przestroily, komarow ni widu, ni slychu. Habari? Mzuri sana!

czwartek, 21 lipca 2011

Samburu, nosorozce i ciezarowki

I znowu jestesmy w Nyahururu. Kilka ostatnich dni minelo na uprawianiu turystyki wyzynno-ekstremalnej, ze wzgledu na stan tutejszych drog. Poszybowalysmy przy pomocy kilku rozklekotanych ciezarowek, w tym wojskowej (panowie uzbrojeni po zeby), dwoch pick-upow z otwarta paka, jednej ekipy telewizyjnej i jednego szalonego bankiera, by pokonac nieprawdopodobne drogi kenijskiej polnocy. Nauczylysmy sie przy okazji kilku istotnych rzeczy.

po a) Nie ma czegos takiego jak "ta droga jest nieprzejezdna"
po b) Nie ma czegos takiego jak "tu nie da sie zlapac stopa", ale i
po c) Nie ma czegos takiego jak "nie zdejmuj plecaka, zaraz pojedziemy"
po d) Nie ma czegos takiego jak "ale sie zdrzemne!" podczas jazdy ciezarowka na kenijskiej drodze
po e) "Trzymaj sie"!

Dla rozjasnienia kwestii dodam, ze asfalt konczy sie 40 km za Nyahururu. No a dalej pedzimy sobie przez zycie w podskokach.
 
Jesli znajdziesz na mapie OlMoran, szczerze pogratuluje. Tam wlasnie przesypiamy jedna noc w krolewskich apartamentach (u siostr, ktore nas traktuja jak dar z niebios), a rano idziemy na targ zwierzat i wszelkiego dobrodziejswta inwentarza. Przedstawiciele plemienia Pokot negocjuja ceny koz, a my grzecznie zakladamy oboz I na skraju drogi i czekamy. Nawet niedlugo, juz po jakichs 45 minutach przejezdza pierwszy samochod....


Popoludnie, noc i nastepny poranek spedzamy w Mugie Ranch (Dominik zna bowiem ksiedza, ktory zna Klausa, ktory jest wcieleniem Clinta Eastwooda i mieszka sobie w takim cudownym miejscu wraz z zona- malarka. No i mamy wreszcie te upragnione slonie, nosorozce, zyrafy - piekne, majestatyczne, grozne, sympatyczne i bardzo, bardzo fotogeniczne.



W Maralal, ostatniej przyjaznej stacji (rowniez benzynowej) przed wyruszeniem na zupelne pustkowia polnocy az do jeziora Turkana, zamieszkalysmy w przyjemnym pokoiku Pod Pawiem (wolne tlumaczenie Peacock Rest House). Towarzystwa dotrzymywali nam wielonodzy stali lokatorzy tego lokalu, z ktorymi stoczylysmy calkiem udana, acz krotka batalie (no dobra. Waleczne byly Iza i Agata, ja siedzialam pod moskitiera i kibicowalam). Maralal to wyjeta z filmow o dzikim zachodzie zakurzona, ale malownicza miescina o czterech rondach na regularnych czterech naroznikach glownych ulic (byl tu widac kiedys jakis zamysl urbanistyczny, ale dzis nikt o nim nie pamieta). Lazimy wiec sobie po takich piaszczystych ulicach i nie mozemy wyjsc z podziwu dla urody ludu Samburu, szczegolnie mlodych i pieknych wojownikow w tradycyjnych strojach (ach, ach), tymczasem wyglada na to ze to my jestesmy atrakcja (auarjuu! wazungu!), szczegolnie, gdy siadamy sobie na murku by zgodnie z wszystkimi obecnymi na placu robic zbiorowe NIC.Tym sposobem podwojnie zaspokajamy ciekawosc swiata i poszerzamy horyzonty, swoje i Maralalczykow. Rano wracamy z ekipa telewizyjna, podczas ktorej to przejazdzki zgodnie, lecz bez wczeniejszego porozumienia modlimy sie o przezycie.





Jutro jedziemy nad jezioro Baringo - dzis bedziemy snic o asfalcie. Pozdrawiamy goraco!

post pisala: Kry

sobota, 16 lipca 2011

Karibuni Nyahururu!

Hodi? - Karibu! - Mambo? - how are you? - itd....przez pierwszych piec minut rozmowy, dopiero pozniej mozna przejsc do rzeczy. Tak wlasnie rozmawia sie z Kenijczykiem, a szczególnie z Kikuju. "Nie przywiazujemy wagi do czasu. Wazne sa relacje miedzy ludzmi" - mowi David. Nam, ludziom polnocy, nielatwo sie do tego przyzwyczaic....czekamy pol godziny, godzine, dwie, lecz wciaz hakuna matata. Cudny niebyt.
Nyahururu to niewielkie miasto na styku Plaskowyzu Centralnego i Rift Valley. Mieszkamy u Agnieszki i Dominika oraz ich corki Sary. Dobrze nam tu jak w niebie, ale juz powoli wzywa kurz czerwonej drogi. Najdalej w poniedzialek wybywamy na polnoc, w rejony Samburu, tam, gdzie nie ma juz asfaltu, jest za to skwar prawdziwej sawanny.

Dominik i Agnieszka pracuja tu dla stowarzyszenia l'Arche zrzeszajacego osoby niepelnosprawne i ich opiekunow. Wspolpracuja tez z organizacja Saint Martin, wspomagajaca lokalna spolecznosc na kilku podstawowych plaszczyznach. Dzialaja preznie, sensownie i zorganizowanie, a co najwazniejsze, niewielu tam bialych. Dobrze jest patrzec, kiedy grupa ludzi aktywizuje wlasne srodowisko do walki z AIDS, przemoca rodzinna, wykorzystaniem seksualnym, niedozywieniem - a to, niestety, wciaz aktualne problemy. 

Udaje nam sie wkrecic w dzialania Saint Martin za sprawa kochanej Alicii. W czwartek wedrujemy wiec do Rehabilitation Centre For Boys (sa tam i dziewczynki, gdyz ich placowka jest w remoncie). To miejsce, gdzie tzw. "dzieci ulicy" przygotowuja sie do powrotu do swoich srodowisk (rodzin, nie ulicy, oczywiscie), podczas gdzy pracownicy socjalni intensywnie dzialaja na polu rodziny. Wczesniej dzieciaki przechodza przez "drop in center", gdzie ucza sie w ogole jakiegokolwiek wspolistnienia w grupie i regul funkcjonowania spolecznego. "Drop in" miesci sie w Maina, slumsach pod Nyahururu i robi przygnebiajace wrazenie, tym bardziej, ze odwiedzamy je w strugach deszczu (w koncu mamy zime). W wolnych chwilach wloczymy sie po targu pelnego swiezych pysznosci i targujemy sie ile wlezie - ceny dla nas, wuzungu, sa kilkukrotnie wyzsze niz dla "swoich"...

W piatek ruszamy w teren z field-workerami. Najwiecej szczescia ma Iza, ktora wraz z rehabilitantem odwiedza niepelnosprawne dzieciaki w ich domach. Ja i Agata pelnimy funkcje towarzysko-grzecznosciowe podczas wizyt w gospodarstwach wiejskich. Udajemy sie gdzies, gdzie wydawac by sie moglo nie ma nic - a tu prosze, jakis plot, jakas chata, calkiem niezle zorganizowane gospodarstwo i liczna rodzina. To niesamowite, jakie drogi jest w stanie pokonac normalna furgonetka! Moj blednik jest nieco mniej wytrzymaly...Tego dnia czeka nas jeszcze mila niespodzianka - kolacja w l'Arche z jej stalymi rezydentami, przezabawnym Maurice'm, przypominajacym Jezusa Amerykaninem Michaelem, kilkoma wloskimi ojcami i w ogole roznobarwnym towarzystem; przy okazji uczymy sie jak zdmuchnac swieczke nosem (sprobujcie), a Michael poznaje poezje Lesmiana.

Dzisiaj - w sobote - trafiamy natomiast do centrum Talitha Kum ("dziewczynko, wstan" -aramejski), centrum dla 62 dzieci z HIV i AIDS. To zupelnie inne miejsce niz Rehab, gdzie warunki sa spartanskie - tu jest czysto, wrecz sterylnie, jasno, elegancko nawet. Bawimy sie przednio na wielgachnym trawniku, maluchy tez (starsi obserwuja nasze wyglupy z godnoscia i nieco z boku). 

A wieczorem spacer do bajorka pelnego hipopotamow - z tej okazji zakladam kapelusz safari i przez chwile czuje sie jak Karen Blixen. A na krzaku przed naszym domem mieszka kameleon - nowa milosc Izy i dzielny model do zdjec. 

Hakuna matata!
Post by: Kry

wtorek, 12 lipca 2011

Ken ya believe it?

Jutro minie tydzien od przyjazdu....siedzimy w kafejce w miasteczku Nanyuki na zachodnim stoku Mount Kenya. Powoli opuszczamy juz ten region i kierujemy sie do Rift Valley, czyli Wielkiego Rowu, kolebki ludzkosci, jak powiadaja. A droga dluga jest.....

Po pierwsze: Nairobi. Mieszkamy u Stephena, ktory ma piekne dready, dwa garnki, trzy kubki, mieszkanie trzy na trzy metry i brata - boksera na Florydzie. Dzielnica Kayole, w ktorej mieszka, to prawie-slums. W nocy wyglada upiornie, w dzien - calkiem przytulnie, choc bieda i smieci uderzaja z wszystkich stron. Budynki sa niewykonczone, nie maja adresow ("u Stephena" zazwyczaj wystaczy), ale za to glowna ulica ma asfalt, po ktorym szaleja matatu, wymagajace osobnego akapitu. Centrum Nairobi przypomina nieco Tirane - brzydkie i wielkie budynki i smieci na ulicach, zas na River Road tlok nie pozwalajacy oddychac, do tego spaliny... niestety nie udaje nam sie przekonac straznikow wielkiego biurowca, by pozwolil nam wjechac winda na ostatnie pietro. Powoli zaczynamy rozumiec kenijska odmiane angielskiego (transkrypcja fonetyczna: szruudbsszzszbrgtsz).

Po drugie: matatu. To skrzyzowanie karawanu z dyskoteka, wypelnione zazwyczaj po brzegi, szalejace po dziurach i "hopkach" z zawrotna predkoscia i wielce niebezpieczne zarowno dla pieszych, jak  samych pasazerow. Podskoki na kazdym wyboju (czyli co 5 metrow) z plecakiem na kolanach, dudniacy afro-pop i zaskoczeni widokiem trzech bialasek Kayolczycy. Dworzec Country Bus Station, czyli glowna wylegarnia tych wehikulow, to miejsce ktorego lepiej unikac po zmroku. Nawet w dzien bylo tam wesolo... kilka seksualnych propozycji na migi, proba wyhandlowania moich serduszkowych okularow i wreszcie ruszamy.

Po trzecie: autostop. Bezproblemowy, komfortowy i przesympatyczny, o ile uda sie przegonic wszedobylskie matatu i zatrzymac osobowke. Kierowcy sa arcyzyczliwi. Po angielski mowia wszyscy, niektorzy nawet poprawnie i wyraznie. W miedzyczasie na postoju w Mwea (kierowca zalatwia ryz) IzaBela dostaje calkiem konkretna propozycje matrymonialna, a ja moge zarobic stado krow, ale w koncu rezygnujemy z transakcji.

Po czwarte: misja Salezjanska w Makuyu. Swietna organiazacja pracy pomocowej i malo zyczliwy ojciec Stephen, za to kolacja spozyta w towarzystwie multinarodowosciowego kleru - przepyszna. Spadamy stamtad nastepnego dnia rano, choc miejsce jest istnie rajskie. Przy okazji ucze sie nowej metody terapii fobii, polegajacej na drapaniu sie nad gorna warga i po skroniach. Podobno bardzo skuteczna w przypadku pajakow....

Po piate: Timau River Lodge, czyli mily zalesiony kemping u stop Mount Kenya (pojechalysmy bowiem na polnoc), gesi, psy i widok na szczyt o szostej rano. Targujemy sie na 3 euro. Nic specjalnego, ale za to mily wlasciciel czestuje nas piwem ze sloniem na etykiecie.

Po szoste: Timau village i ksiadz proboszcz, ktory cieszy sie z nas jeszcze bardziej niz my z jego goscinnosci. Dostajemy swoj domek na tyle kosciola, tradycyjna kolacje i cala szkole pelna radosnych i ciekawskich dzieciakow od 1 do 8 klasy. Obserwujemy sobie lekcje (o systemie edukacji bedzie wiecej innym razem) i opowiadamy troszeczke o Polsce. Dwa dni animacji, losia, chusty, baniek, ojca Abrahama, guri guri, statkow z bananami i morale podskakuje o piec oczek. Hitem sa nasze blond wlosy, my za to zachwycamy sie ich pieknymi afro i rasta-warkoczykami, niekiedy arcymisternymi. Tez chcemy takie! Banki wywoluja skowyt radosci, a chusta usmiechy dookola glowy, nawet nauczyciele daja sie porwac radosnej zabawie.


Po siodme: jedzenie. Pochlaniamy sukume, ugali, mukami, ryz i przesmiesznie tanie mango, popo, banany i smazone matoke. Zoladki sa odporne, ale o higiene staramy sie dbac (w miare mozliwosci)

Po siodme: nie atakuja nas zadne dzikie "zwierzeta typu robak"; jest wspaniale, genialnie i cudownie. Hakuna matata!

post by: Kry

wtorek, 5 lipca 2011

ruszamy

Podróż zaczyna się w głowie. Ale dopiero teraz, patrząc na spakowany plecak, czuję na plecach gorący oddech Afryki. Nasze marzenia są o kroczek, maleńki kroczek, za kilka godzin zamkniemy za sobą drzwi poznańskich mieszkań i wyruszymy na spotkanie z cudownością. Jesteśmy teraz chyba najszczęśliwszymi trzema osobami na świecie!



Zaczniemy w Nairobi. Na lotnisku będzie już na nas czekał Stephen; po dokupieniu paru drobiazgów do ekwipunku ruszymy na spotkanie z dziećmi ze szkoły w slumsach Kibera, Ze stolicy ruszymy na północny zachód, w stronę doliny Rift. Odwiedzimy Nyahururu, Embu, Segę nad Jeziorem Wiktorii, Makuyu, Isiolo i masajską wioskę Maji Moto. Być może zatrzymamy się też w Eldoret, Bondo, Bungomie i Naivashy. Po przekroczeniu granicy z Tanzanią czekają nas odwiedziny w Mafinga, Iringa, Shinyanga, być może Dodomie; później pognamy na wybrzeże do Dar Es Salaam, a stamtąd na wyspy Pemba i Zanzibar. Stamtąd znów zawitamy do Kenii, na wybrzeże odwiedzić Asię w Nyali pod Mombasą oraz Sarah i jej podopiecznych w Kilifi. A stamtąd już prosto do Arushy i Moshi.....

Następny wpis już w Nairobi!


poniedziałek, 4 lipca 2011

kolejni partnerzy - na ostatnią chwilę :-)

W ostatnim momencie, dwa dni przed wylotem do naszych partnerów dołączyło Polskie Stowarzyszenie Pedagogów i Animatorów KLANZA. Dostałyśmy wspaniałą chustę animacyjną, za którą pięknie dziękujemy. Nie możemy się już doczekać uśmiechu dzieciaków, z którymi będziemy prowadzić nasze warsztaty. Hakuna matata!


sobota, 2 lipca 2011

partnerzy

Dziękujemy firmie produkującej sprzęt outdoorowy: MILO of climbing za pomoc w skompletowaniu ekwipunku!