niedziela, 21 sierpnia 2011

nie mozna spotkac golasa....

....na plazy w Mombasa, Mombasa jest bowiem miastem w duzej mierze muzulmanskim, obowiazuje wiec tradycyjny dress-code. Nie jest co prawda tak konserwatywnie jak na Pembie, niemniej topless jest surowo wzbroniony. Przed wiekami krzyzowaly sie tu szlaki handlarzy, podroznikow, kolonizatorow i zwyklych poszukiwaczy wrazen, Mombasa, podobnie jak Zanzibar, stanowi wiec przepiekny, dzwieczny i smakowity tygiel hindusko-arabsko-suahili.

Pemba - Zanzibar. Wyspy siostrzane, polozone zaledwie kilkanascie kilometrow od siebie na zachodnim brzegu Oceanu Indyjskiego. Jednoczesnie tak bardzo rozne. Zanzibar ze swoim Stone Town pelnym turystow z Europy i USA, w krotkich spodenkach i z aparatem, ktorym mozna wszystko sprzedac i naciagnac na kazda "wyjatkowo atrakcyjna" wycieczke lodka, nurkowanie, drewniana rzezbe, haszysz czy cokolwiek innego, byle tylko zostawili garsc dolarow. Do tego piekne luksusowe hotele, knajpy, speed-boaty. W zakamarkach uliczek - dzieci na bosaka, kobiety robiace pranie, koty. Arabska architektura, troche zaniedbana, wciaz urocza. Plaze biale, kobiety zbierajace trawe morska przy odplywie, palmy kokosowe, urocze palmowe domki na plazy, koszmarnie drogie knajpy nastawione na wazungu. Pemba zas - totalne ustronie, turystow garstka, na plazy ogromne muszle, zadnych hoteli, stara latarnia morska, miasteczko Wete senne i wesole, dala-dala pelne powaznych Muzulmanow, las Ngezi z 30-metrowymi drzewami, na drzewach dzieci. Uprawy gozdzikow i ziemniakow, w sklepiku tylko banany, slodkie ziemniaki i coca-cola. Spokoj, spokoj, upalne odretwienie.

Promy - osobny rozdzial. Upiornie powolne, kolebiace sie smoki oceanu. Goraco jak w piekle, ktos wymiotuje, jakies dziecko placze, my wesolo gramy w makao, jemy zimne frytki. Przeprawa trwa cala noc (40 km....), rzescy jak motylki ladujemy w Dar Es Salaam i uciekamy z niego czym predzej. Pedzimy w strone granicy najpierw z ksiedzem z Morogoro, a potem z przemilym panem z RPA. Z Tangi zabiera nas policyjny radiowoz z odkryta paka, bardzo uczynni panowie dowoza nas az do Horo Horo, gdzie spedzamy noc w VIP Guest House (tylko z nazwy, za to chapati na ulicy sa przepyszne). W nocy my za oknem mamy impreze, a dziewczyny ryczacy telewizor, ale i tak jest fajnie. Rano wedrujemy przez granice i znowu jestesmy w Kenii; suniemy do Ukundy, miasteczka pod Mombasa.


W Ukundzie znajduje nas Josh i zabiera do Ray of Hope, sierocinca w samym sercu buszu. Spedzamy tam dwa afrymindowe dni, animujac dzieciakom wolny czas, ktorego maja teraz - w wakacje - bardzo duzo. Nasze serca podbijaja Habiba i Maurice, maluchy szczere i bezposrednie i niezmiernie do nas lgnace. Munio dostaje osobna sypialnie z wielkim pajakiem, my zas mieszkamy z Amerykanka Grace. Z Shimba wydostajemy sie motocyklami; droga to wesola i przyjemna. Pozniej stop znajduje nas sam - pan autokarowy zaprasza nas do swojego Jamesa Cooka i wjezdzamy z nim prosciutko do Mombasy.

Mombasa przytlacza nas wielkim ruchem, halasem, nadmiarem wszelkiej tandety na ulicach i zapachem genialnych smazonych przekasek. Ma tez swoje mroczne strony, uliczny wymiar sprawiedliwosci.....jest tez bardzo, bardzo goraca.

Za trzy dni bedziemy juz w Polsce. Nie mozemy w to uwierzyc....juz koniec? Niedosyt, ale i radosc z pieknych przezyc, tesknota za bliskimi i milion innych uczuc. Jutro rano ruszamy do Nairobi, do ojca Roberta - franciszkanina. Do zobaczenia w Polsce!

wtorek, 16 sierpnia 2011

nadmiar wod obszaru


Rajskie plaze Zanzibaru oraz Pemby, jego mniejszej siostry. Bialy piasek, pirogi popychane wiatrem, palmy kokosowe, arabska architektura. Plantacje gozdzikow, potezna korupcja, najbiednieszy obszar Tanzanii, biali turysci, tropikalny las Ngezi, wielkie ryby-mieczniki. Upal leje sie z nieba.


niedziela, 7 sierpnia 2011

na dachu Afryki


Przyszlo nam poinformowac wszystkich milych czytelnikow, ze 6 sierpnia Anno Domini 2011, o godzinie 5.47 reprezentacja AFRYmind (w skladzie: Agata, Krysia i Mateusz) postawila swoich szesc zmeczonych i przemarznietych stop na najwyzszym punkcie Afryki. Po pieciogodzinnym (bardzo krotkim) ataku szczytowym, ktory rozpoczelismy chwile przed pierwsza, zdobylismy Uhuru Peak, najwyzszy punkt szczytu Kibo, polozonego nad gigantycznym kraterem wulkanu. Radosc z sukcesu pozwolila nam zapomniec o wyczerpaniu, szalejacych zoladkach i stanie bliskim hipotermii. Huraaa!

Plan od poczatku byl taki, ze "zrobimy" te gore po swojemu - a wiec "na ciezko", niesturystycznie i najtaniej jak sie da. Zaporowa okazala sie cena - rzad pobiera 630 $ za 6 dni w parku narodowym, i tego obejsc nijak sie nie da. Nie da sie tez isc bez licencjonowanego przewodnika i specjalnego zezwolenia. Udalo nam sie to wszystko pozalatwiac za grosze i dodatkowo pozyczyc kuchenke parafinowa, bo campingazu w Moshi "ni ma". Poszlismy wiec radosnie trasa Machame Route w towarzystwie Martina - przewodnika i jego astystenta Mohameda, zgodnie z obowiazujaca w Afryce zasada n+1.

Dwa pierwsze dni byly lekkie, latwe, przyjemne i bardzo blyskawiczne - zupelnie niezmeczeni docieralismy do baz na dlugo przez reszta ekip. Wyprzedzali nas tylko tragarze, majacy nogi ze stali. Pozniej bylo juz troszke trudniej, biorac pod uwage nasze podle odzywianie (smierc Knorrom) i moje dziury w nogach (smierc Raichlom), ale i tak nie bylo zadnych dolegliwosci. Bole glowy pojawily sie gdzies na 4.600, podczas aklimatyzacji na Lava Tower, jednak nie obnizyly nam morale. Na niekorzysc najbardziej dzialalo zimno na wyzszych bazach, zwlaszcza nad ranem, namiot bowiem zamarzal na sztywno. W bazie pod szczytem, Barafu Camp, wladowalismy sie do spiworow juz o 18, aby przespac sie choc chwile przed wymarszem na szczyt. Martin dbal o nas zawziecie, pytajac o samopoczucie, kontrolujac ilosc podkoszulkow, zarzadzajac przystanki i bardzo byl niepocieszony, ze Munio nie ma kalesonow (ten ostatni twierdzil, ze byly mu niepotrzebne, moze nalezy mu wierzyc). Po angielsku obaj z Mohamedem mowili srednio (- "how many bottles of water do you have?" - "yes!"), niemniej byli mili i zyczyliwi. Niesli nam tylko paliwo do kuchenki i swoj wlasny ekwipunek, w przeciwienstwie do innych tragarzy....

....no wlasnie. Teraz napisze o tym, co przykre, niesmaczne i zniechecajace. Wraz z nami na gore wchodzi kupa ludzi, kilka wycieczek, jakies kilkuosobowe teamy, grupki. Kazdy z nich ma obsluge, srednio - uwaga - 4 tragarzy na osobe. Do tego przewodnicy, ale Ci maja calkiem znosna robote i wynagrodzenie. Porterzy zas niosa wszystko, co wazungu - bialasom - potrzebne jest do "szczescia". Tony jedzenia. Namioty. Butle (8kg) z gazem. Ale to nie wszystko: krzesla. STOLY. Przenosne toalety i prysznice. Na postojach sa odpowiednio wczesnie, by rozstawic caly ten majdan, a potem przychodzi dwoch Amerykanow czy Szwajcarow, zasiadaja do stoliczka nakrytego obrusem i z porcelanowych talerzy pochlaniaja swoj sycacy afrykanski posilek. Potem ida dalej ze swoimi malenkimi plecaczkami, a obsluga sklada, zwija, pakuje na wlasne karki i glowy i niesie do nastepnego obozu. Wiekszosc porterow ma na sobie byle co - jakies dresy, dzinsy, koszule, buty pozal sie Boze. Dwoch idzie w klapkach....jak to robia, doprawdy nie wiem. Wiem, ze zarabiaja dziennie okolo 5000 szylingow tanzanskich, czyli rownowartosc ok. 10 zlotych. Ich obciazenie wynosi 20-25 kg (wiecej na szczescie nie wolno). Nowy kolonializm? Rasa panow, rasa niewolnikow?


A potem wazugu nakarmieni, dopieszczeni i wyposazeni w energetyczne przekaski i napoje, ktore ktos wniosl za nich do bazy, ida sobie na szczyt. I schodza z niego dumni i szczesliwi, ze ktos ich tam wniosl. Czy na tym polega chodzenie po gorach? Pozostaje nam byc dumnymi, ze moglismy zdobyc te gore bez lyka goracej herbaty, ktorej nikt nam nie zrobil, a za zimno bylo, by gotowac wode.

Zeszlismy w jeden dzien, zoladki bowiem wolaly o duzy, bialkowy posilek. W ten sposob zmiescilismy sie w 5 dniach. A teraz pora na sielanke na wybrzezu i odwiedziny w sierocincu w Mombasie....