niedziela, 19 sierpnia 2012

Dzis bedzie krociotko, bo padam ze zmeczenia.

Czy wiecie, ile osob miesci sie do szoferki ciezarowki? Powiem wam. Dziesiec. Z czego dwie o wyraznie jasniejszej skorze i z wielgachnymi plecakami. Siedze sobie wcisnieta miedzy dwoch spoconych Hindusow, z ktorych jeden jest pijany, a drugi niespelna rozumu. Komfort zarowno psychiczny, jak i fizyczny, rowna sie zeru. Ostatecznie udaje nam sie dotrzec do Shimli - uroczego, czystego (!!!) kolonialnego miasteczka, ktore co prawda lata swietnosci ma za soba, ale mimo tego stanowi mila odmiane dla wszechobecnego chaosu. O drugiej w nocy jakis napotkany cieciu prowadzi nas do "hotel, hotel! two fifty!" i z braku innych mozliwosci instalujemy sie w najbrzydszym, najobskurniejszym, najbrudniejszym i najohydniejszym hoteliku, jaki mozna sobie wysnic w koszmarach. Pajeczyny zwisaja z sufitu, lazienka jest zamieszkana (ilosc nog lokatora: n+7, gdzie n = 1), w scianie sa dziury (pol nocy zastanawiam sie, po co - czy aby cos moglo wejsc, czy aby moglo wejsc).

Poniewaz Shimla slynie z kolejki waskotorowej, postanawiamy uzyc jej do przedostania sie do Chandigaru. Droga to dluga i niezbyt wygodna (znowu jakis typ siedzi mi na plecach), ale malownicza i niebywale tania. W Chandigarze logujemy sie u Manu, ktory studiowal w Rosji i ma caly salon obwieszony Leninem, Stalinem i Marksem (jest tez Budda i Wisznu, co mnie troche uspokaja), ma jednak sporo ciekawych rzeczy do powiedzenia. Chandigar to twor nie z tej ziemi, bardzo nieindyjski. Mateusz jest niezwykle podekscytowany zamyslem urbanistycznym, krokiem milowym w architekturze swiatowej, wielkim umyslem Le Corbusierre'a i innymi sprawami, ktoreh nie do konca rozumiem, tym bardziej ze znowu jest goraco jak w lazni tureckiej. Za to Stone Garden z recyclingowymi rzezbami przypada mi do gustu i juz planuje tworzenie podobnego rekodziela do naszego mieszkanka na Lazarzu.



Z Chandigaru wyjezdzamy nad ranem lokalnym autobusem (jakby to okreslil niejaki tata niejakiego Maksa P., ktos rozpylil tu brud w sprayu) i po szesciu godzinach scisku wysiadamy z trychiny w miescie Hardiwar, slynacego z tego, ze Ganges rozlewa sie tu szeroko i jest czczony rownie bujnie, jak w Waranasi (na szczescie nie zarejestrowalismy procesu kremacji zwlok, ale i tak plyna tu ciekawe rzeczy, np. na naszych oczach pewien jegomosc z rozmachem wrzucil do wody pare adidasow). W ciagu dnia nad rzeka jest gwarno - tlumy ludzi piora, siedza, gadaja, gotuja, cos pala i kapia sie przytrzymujac lancuchow, bo nurt jest bardzo ostry. Wieczorem pol miasta zbiera sie na ghatach, by spiewac i puszczac na rzeke plonace lampiony, urocze to zjawisko, choc urok jego nieco przytlumia fakt gigantycznej ilosci smieci, ekstkrementow, brudu, blota, wylinialnych psow, agresywnych pawianow i oczywiscie krow. Idea czystosci, dochodzimy do wniosku, nie stanowi tu zadnej wartosci. Dlaczego tak jest? Oto pytanie dla antropologa...

Juz za kilka dni wracamy. Chcemy jeszcze skoczyc do Agry i zobaczyc Taj Mahal, a potem juz Delhi, Dubaj i Praga....


środa, 15 sierpnia 2012

Zaklinam sie na Wielkiego Latajacego Potwora Spaghetti: juz nigdy, przenigdy nie wyraze sie krytycznie o stanie polskich drog. To, co rzad indyjski robi (albo raczej czego nie robi) na trzydziestokilometrowym odcinku drogi miedzy przelecza Rohtang La a miasteczkiem Manali, przyprawia o dreszcze lub nerwowy smiech. Dosc powiedziec, ze droga ta zajela nam piec godzin.

Cofnijmy sie jednak do Leh, czyli stolicy Ladakhu. Klimat Krupowek nie przypadl nam do gustu, choc ukryty gdzies w bocznych uliczkach duch prastarych tybetanskich bostw co jakis czas wystawial swoj koralowo-malachitowy jezor i wciagal nas do zakurzonych sklepikow z rekodzielem. Mateusz wciaz jeszcze nie czul sie dobrze, wiec na wlasna reke wybralam sie na wedrowke na pobliskie wzgorze, gdzie stoi Shanti Stupa - snieznobiala, idealnie okragla swiatynia pokoju i skad roztaczal sie imponujacy widok na Transhimalaje. Roznorodnosc etniczna Lehu owocuje tez wspaniala mieszanka kulinarna, zatem idealnie slodkawa narvatan korma poprawila nam morale. Nastepnego dnia mielismy bowiem ruszyc dalej, drogami-bezdrozami Ladakhu, najsurowszej, pozbawionej prawie roslinnosci krainy, o niesamowitych formacjach skalnych, poteznych szczytach i niezakloconym ludzka interwencja poczuciem ogromu przestrzeni. 

Ruszyamy wczesnie rano, by najpierw z ochroniarzem Dalaj Lamy, a pozniej na pace zoltej ciezarowki dotrzec do Thiksey Gompa, malowniczego klasztoru buddyjskiego. Dalej pedzimy z zolnierzami indyjskiej armii, a kolejny stop (po przepysznym chowmeinie w wioskowym dhaabie) lapie sie sam. To chyba marzenie kazdego autostopowicza: "hello, do you need a lift" dobiegajace z wnetrza ogromnego pajero. Wesola zaloga kisi sie na tylnym siedzeniu, a my zajmujemy przednie, nie jest to wiec najbardziej komfortowa podroz zycia, za to przebiegajaca w nad wyraz zyczliwej atmosferze. Chlopaki, choc bez turbanow, okazuja sie Sikhami, co tlumaczy ich radosna, niewymuszona troske i sympatie. Pokonujemy druga na na swiecie najwyzsza drogowa przelecz (wysokosc doslownie zapiera dech - ponad 5 tysiecy metrow) Droga chwilami jest nieprzejezdna, walczymy wiec z okropnymi objazdami, by juz noca dotrzec do obozowiska tybetanskiego Pang. Chlopaki jada dalej w te niegoscinne pustkowia, my zas spedzamy noc w duzym, okraglym namiocie, gdzie przy okazji szlifuje kompetencje z zakresu robienia chapatti. Mimo wysokosci i ulewnego deszczu spimy twardo, a wokol nas w promieniu setek kilometrow sa tylko gory, gory i gory...

Kolejnego dnia suniemy dalej na poludnie na pokladzie mocno rozedrganej wojskowej ciezarowki. Kierowca nie oszczedza pojazdu ani pasazerow na gape, trzeba wiec niezlej taktyki, by nie wypasc z gry, i nie jest to wcale przenosnia. W koncu szczelnie wypelniam soba przestrzen miedzy beczka, opona, plecakiem i spiacym Tybetanczykiem i zapadam w przerywana drzemke - do momentu, kiedy w opuszczonej bazie wojskowej dorzucaja nam na pake motocykl i jednego zolnierza. Na pocieszenie na kazdym postoju dostajemy pyszna masala chai: goscinnosc tych ludzi, zyjacych przeciez na pustkowiu, nie zna granic. Noc spedzamy w naszym namiocie w przyjaznym i nieprawdopodobnie malowniczym Kyelongu, juz w stanie Himachal Pradesh. Do Manali zaledwie 100 km, chcemy wiec byc tam w poludnie i wynajac skuter. Indie po raz kolejny weryfikuja znaczaco nasze plany...

Zaczyna sie doskonale: zatrzymuje sie Ford Figo. Kierowca, swietnie mowiacy po angielsku menager sportowy wraz ze swoim podopiecznym - 42-letnim Arunem pokonuja samochodem trase, ktora Arun zamierza przebiec tej jesieni. Trasa ta wiedzie z Kargilu (Kaszmir) do....Kanyakumari, czyli najbardziej na poludnie wysunietego punktu Indii. Ponad 4 tysiace kilometrow - wyglada na to, ze facet jest zrobiony z nieco innej materii niz pozostali mieszkancy globu. Gadamy o tym i owym i nie zniecheca nas fakt, ze dwie godziny musimy spedzic przed wjazdem na Rothang La (droga wlasnie jest poszerzana przy uzyciu dynamitu. Zeby bylo smieszniej, Rothang La oznacza "stos martwych cial" - na szczescie nie przyszlo nam don dolaczyc). Na przelecz wjezdzamy szybko i sprawnie, choc na samej gorze zaskakuje nas mgla i deszcz. Gdy zolnierz wreszcie przepuszcza sznur samochodow, zaczyna sie zabawa. Z lewej - przepasc. Z prawej - skalna sciana, chwilami gruzowisko lub szkielet jakiejs machiny. Pod nami - grzaskie bloto, wyjezdzone wielkimi kolami ciezarowek. Mgla gestnieje, dmuchawa na szybe nie dziala. Co chwile slizgamy sie w blocku, ryjac podwoziem o grunt, by wreszcie calkowicie osiasc na srodku bagna i zablokowac "ruch" w obydwie strony. Silnik nie zapala, spod maski dymi, jest zimno i paskudnie. Na szczescie, jak w hollywoodzkim filmie, zza zakretu wyjezdzaja cztery autobusy pelne zolnierzy. Przejechac i tak nie moga, wyskakuja wiec i wespol w zespol przepychaja naszego forda. Ci, co nie pchaja, wspieraja pchajacych okrzykami bojowymi albo robia nam zdjecia, a przy tym wszyscy bez wyjatku sa pijani, nawet jakis kapitan, ktory chwyciwszy Munia mocno za reke usilnie sie z nim zaprzyjaznia. Ja stoje na kamieniu i robie za atrakcje regionu, wokol piec innych samochodow tonie w blocie, cysterna wyprzedza nic sobie z nas nie robiac. Nasz kierowca-menago wyglada na nieszczesliwego, upewniwszy sie, ze nie przydamy sie na nic - zegnamy sie serdecznie i krotko i zyczac im powodzenia schodzimy z przeleczy...pieszo. Pozniej odbedziemy jeszcze pewien rodzaj surfingu na pace furgonetki (tak rzuca, ze nie mozna siedziec - trzeba stac i sie trzymac jakiejs rury) i odwiedziemy pare Francuzow z dziecmi od pomyslu przeprawy przez przelecz czysciutkim, wypasionym camperem i wyladujemy w Manali - otoczonym ogromnymi cedrami, starym, uroczym miasteczku, znanym z tego ze jest znane i moze jeszcze z tego, ze jest rajem dla palaczy trawy. Lokujemy sie w obdartym hotelu, ktory moglby zagrac w horrorze (a juz na pewno lazienka!) i padamy jak sledzie. 
(oto dowod: droga krajowa Manali Leh, zwana autostrada i nasze biedne Figo)

Srinagar - Leh - Manali. Piec dni i piec nocy. O tej przeprawie bede snic jeszcze dlugo. O Tybetanskich obozach, o przepastnych dolinach i groznych szczytach, o tych trzesacych sie ciezarowkach i o pachnacej kardamonem herbacie. O nieprawdopodobnie zyczliwych, opiekunczych i wspanialych gospodarzach tych terenow. A Mateusz juz planuje przeprawe przez Ladakh rowerem.

Przed nami jeszcze Shimla i Chandigar (umowilismy sie z Sikhami z pajero), moze Rishikesh i znowu upiorne Delhi. Do zobaczenia gdzie przy drodze :)

piątek, 10 sierpnia 2012

Himalaje...

...maja jedna, jedyna ceche, ktora odroznia je od wszystkich innych gor. I nie mam na mysli zadnej specjalnej fauny ani flory, krajobrazu, koloru czy form. One sa po prostu OGROMNE. Wielkie. Gigantyczne. A my wlasnie siedzimy wsrod nich - Leh, niestety skazony turystyka pamiatkowa, lezy na ponad 3500 metrach n.p.m. A dotrzec tu wcale nie bylo latwo.

Jesli zapytacie mnie kiedys o najbardziej ekstremalne przezycie autostopowe, nie bede wahac sie ani chwili. Odpowiedz zabrzmi: przeprawa przez himalajska przelecz Zoji La na pokladzie cysterny z benzyna. Droga przez przelecz wije sie wpoprzek pionowej skalnej sciany, jest nieutwardzona i miejscami tak waska, ze dwa samochody nie moga sie minac; ponadto co chwile zdarzaja sie osuwiska skal i ziemi i wowczas przejazd blokuje sie na dlugie godziny - wlasnie przez taka okolicznosc przypadlo nam pokonywac przelecz w nocy. Moze mi nie uwierzycie, ale gdy wypadalam w ciemnosc z szoferki przy kazdym najmniejszym zatorze, gnana naglym rozstrojem zoladka, brodzac w blocie i z perspektywa najblizszych dwunastu godzin na tej cholernej skalnej polce, mialam jedna mysl: koncze z tym. Mam gdziez to cale podrozowanie. Osiade w cieplym domku, bede rodzic dzieci i pisac ksiazki albo cos podobnego. 

Jak sie domyslacie, ta mysl gdzies wyparowala, gdy zobaczylam Ladakh w calej jego okazalosci. Jestesmy kompletnie wykonczeni podroza (trwala w sumie dwie doby, ale chlopaki z cysterny staneli na wysokosci zadania i zaopiekowali sie nami jak goscmi honorowymi prowincji Kaszmir), ale juz snujemy plany na aktywne zwiedzanie okolicy przez najblizsze dwa dni. Internet jest tu zaskakujaca drogi, wiec w ramach oszczednosci koncze wywod. Aha, telefony nie beda dzialac dopoki nie zjedziemy do Himachal Pradesh. 


środa, 8 sierpnia 2012

impresje kaszmirskie

Kaszmir to ten kawalek Indii, o ktorym przewodniki pisza jako o najbardziej niestabilnym politycznie i koniecznie zalecaja sprawdzic, co sie aktualnie dzieje. A dzieje sie tyle, ze wszedzie jezdza ogromne wojskowe ciezarowki; ze co jakis czas gdzies wybucha granat; ze nie istnieje tu roaming ani lacznosc z innymi czesciami Indii. Spoleczenstwo Kaszmiru przypomina troche mieszkancow naszego balkanskiego Kosowa - nie sa ani Pakistanczykami, ani Hindusami; ich rodzimym jezykiem nie jest urdu ani hindi, a kashmiri; sa Muzulmanami, ale architektura sakralna i zwyczaje nieco roznia sie od tych, ktore znamy z krajow arabskich - przewaza filozofia suficka. Sa kaszmirczykami, niezwykle dumnymi ze swego kraju i pochodzenia.

Po spedzeniu kilku dni w sielankowych krajobrazach polnocnego Himachal-Pradeshu i odbyciu kursu kuchni tybetanskiej u Sangyi, ruszylismy na polnoc, uzywajac naszego ulubionego srodka komunikacji, ktory jednak (jak zawsze!) sprawdza sie najlepiej, kladac na lopatki obrzydliwie powolne i zaladowane pasazerami autobusy i niewygodne, kosztowne jeepy. Pojechalismy sobie wiec do Jammu, a stamtad nocnym transportem do Srinagaru, takiej hinduskiej Wenecji, gdzie zycie toczy sie na wodzie. Mieszkamy na wyspie u Ajhiza, ktorego ojciec dzis o 4 rano zabral nas swoja shikara na targ warzywny na jeziorze; plynelismy przez ogromne polacie kwitnacego lotosu i mimo klejacych sie powiek bylo to doswiadczenie estetycznie porazajace. Wschod slonca nad bagnami moze i jest przereklamowany, ale niezmiennie robi wrazenie, i juz.

Z ciekawostek:
Mateusz umie galopowac konno na wysokosci 2900 m.n.p.m, o czym sie dzis dowiedzial empirycznie, choc nie bez pewnej niecheci.

Mielismy dzis okazje przejechac sie autobusem, ktory powinien zostac wpisany do ksiegi Guinessa. Przejechanie odleglosci 36 kilometrow zajelo mu 2 godziny i 45 minut. Wysiedlismy w stanie mentalnym, ktory mozna opisac dosadnie, acz niecenzuralnie.

I wiecie co? Wiem, dlaczego najlepsi jogini swiata pochodza wlasnie stad. Pozycje, ktore musisz przyjmowac w srodkach masowej komunikacji, sprzyjaja duzej elastycznosci konczyn. Wracajac dzis z Gulmargu, siedzac na kolanach Munia na przednim siedzeniui furgonetki, wykonalam najlepsza bharadvajasane w moim zyciu.

Muezini zza okna zamilkli, wiec pora i na nas.

Dobranoc!


niedziela, 5 sierpnia 2012


Mam na imie Sangye. Pochodze z Tybetu, z okolic miasta Shannan. Byl rok 1997, gdy majac zaledwie czternascie lat, wraz z grupa czterdziestu siedmiu innych uchodzcow ruszylem w morderczy marsz przez Himalaje, aby znalezc azyl w polnocnych Indiach. Naszym celem byla Dharamsala, miasto, w ktorym od 1959 roku Dalajlama XIV kieruje Tybetanskim Rzadem na Uchodzctwie. Szedlem za moim mistrzem; szedlem po edukacje, ktorej odmowiono mi w okupowanej przec Chiny Tybetanskiej Republice Ludowej.

Nigdy nie pozwolilbym, aby moja rodzina ruszyla moim sladem. To zbyt niebezpieczna i trudna przeprawa. Wolnosc nie jest warta ceny, jaka jest ludzkie zycie.

Wyruszylismy zima - wtedy, gdy himalajskie przelecze pokrywala gruba warstwa zmrozonego sniegu. Po takim sniegu latwiej isc, a co najwazniejsze - chinskie patrole schodza wowczas z posterunkow, jest zbyt zimno, by regularnie stacjonowac wysoko w gorach. To daje wiecej szans na powodzenie. Nieslismy na plecach wszystko, co potrzebne podczas 39-dniowego marszu w sniegu po pas, nie mogac liczyc na zaopatrzenie po drodze. Nieslismy tez kilkoro malych dzieci, a pozniej i jednego z nas - mnicha, ktory odmrozil noge i nie mogl juz isc sam. Jedlismy glownie ciastka i suszone mieso - to, co latwo bylo zabrac i przeniesc.

Gdy padal snieg, tworzylismy rodzaj namiotu z dwoch placht plastikowej grubej folii - wchodzilismy miedzy nie, ogrzewajac sie nawzajem wlasnym cieplem. Bylem bliski smierci, kiedy podczas pokonywania rwacej rzeki zalamal sie pode mna lod, a bagaze ciagnely mnie na dno. W jednej z wiosek po drodze udalo nam sie wymienic najlepsze ubrania na troche ziemniakow. Ryzykowalismy wiele, pokazujac sie ludziom - w kazdej chwili mogl pojawic sie ktos, kto by na nas doniosl. Skonczylo sie by to w najlepszym wypadku odeslaniem do Tybetu i represjami; w najgorszym - uwiezieniem i smiercia. Wiele lat pozniej, w 2008 roku himalaiscie zachodni sfotografowali chinskich zolnierzy, strzelajacych do grupy uchodzcow gdzies gleboko w gorach. Ilu z nas zginelo, idac ku Indiom i Nepalowi - nie policzy nikt.

Od 15 lat mieszkam w Dharamsali. W 2005 roku w mojej rodzinnej wsi zalozono telefon. Dzieki sieci znajomosci udalo mi sie zdobyc numer, pod ktorym mialem nadzieje uslyszec kogos  z najblizszych. Gdy dodzwonilem sie do mojej matki, nie mogla ze mna rozmawiac. Stracila glos, plakala tylko do sluchawki: od wielu lat byli przekonani, ze nie zyje. Mama umarla rok pozniej. Mam nadzieje zobaczyc sie z ojcem przed jego smiercia, jednak polityczna sytuacja na to nie pozwala. Powrot do Tybetu przyplacilbym smiercia. Nie mam paszportu, nie mam obywatelstwa. Obecnosc Mistrza dodaje mi sil, choc widzialem Go tylko dwukrotnie.

Dharamsala, moje miasto, jest pelne beztroskich turystow z calego swiata, z Europy, Azji Wschodniej, z obydwu Ameryk. Ludzi podrozujacych po calym swiecie, niczym nieograniczonych, wolnych. Ludzi, ktorzy nie znaja glodu, strachu o wlasne zycie, rozdzielenia z rodzina. Tych, ktorzy nie musza dokonywac samospalen w imie walki o wlasny kraj, narod, jezyk, religie.

Kazdy z nas, niemal 80 tysiecy uchodzcow Tybetanskich w Indiach, ma podobna historie. Historie, o ktorej gdzies-tam-czytamy-w-gazecie, a o ktorej powinien uslyszec caly swiat.


piątek, 3 sierpnia 2012

Jest goraco.

Tak goraco, ze bez wiatraka nie da sie wytrzymac siedzac na kruzgankach starej penjabskiej farmy pod Armitsarem. Na szczescie wiatrakow nie brakuje, kreca sie wiec szalenczo, ratujac nas od rozplyniecia sie w kaluze. W ogole Narinderjitowi nie brakuje zbyt wiele - ma sluzbe, kelnerow, trzy baseny, dziesiec koni-albinosow rasy marwari (to te ze smiesznie zakrzywionymi uszami), dwa wielblady, koze, wielka toyote i jak mowi, dwiescie turbanow. Ma tez chwilowo nas, co wykorzystujemy skrzetnie dowiadujac sie wszystkiego o sikhijskiej filozofii zycia, o historii jego rodziny i sikhow w Indiach, o migracjach po Podziale, o Pakistanie i Penjabie... Poza tym jemy. Kuchnia pendzabska - osobny rozdzial, ale jako ze po powrocie na pewno machne kilka artykulow, nie bede teraz sie rozpisywac o tym genialnym tworze ludzkiego umyslu. No dobra, wspomne tylko o vegetarian pakora, substancji niezwyklej, aromatycznej, chrupiacej i w ogole najlepszej na swiecie, i juz. 

(tak wlasnie wyglada nasz gospodarz i jego chluba - ogier Billou)

Na farmie poznajemy Kurda z Holandii i pol-angielsko, pol-hinduskiego muzulmanina z Mombasy (?!) i razem jedziemy obejrzec ceremonie zamkniecia granicy hindusko-pakistanskiej w Wagah. Zabawe mamy przednia, obserwujac Ministerstwo Dziwnych Krokow i efektowne kostiumy. Rzecz w tym, ze zolnierze po jednej stronie maja pokazac swoja sile i przestraszyc zolnierzy po tej drugiej - pochrzakuja wiec, pokrzykuja, robia srogie miny i tupia glosno, podnoszac nogi az do czola, a wszystko w formie dumnej musztry i w towarzystwie pokrzykiwan wodzireja (Hindustan! Zindabad!). Kolorowe to widowisko, zabawne i ciekawe, rowniez dla tlumu Hindusow, przybywajacych tam co dzien i glosno wspierajacych straz graniczna. W drodze powrotnej w supermarkecie (pierwszym, ktory widzielismy od przyjazdu) nasze mroczne podejrzenia okazuja sie prawda - w polnocnych Indiach niedostepny jest....papier toaletowy. Manewry riksza w tlumie trabiacych aut i innych pojazdow i w smogu gestym jak budyn juz nie robia na nas wrazenia. Jeszcze zanim sie sciemnilo, mialam okazje dosiasc jednego z albinosow i przejechac sie gdzies po polach ryzowych, wzbudzajac wsrod nielicznych napotkanych osob spore zainteresowanie (biala baba na bialym koniu nie zdaza sie codziennie).

Nad Malanvalla swieci ksiezyc w pelni. Jutro ruszamy na polnoc - w Himalaje, z przystankiem w Malym Tybecie - Dharamsali, gdzie mieszka Dalajlama. Liczymy na to, ze powietrze nieco sie rozrzedzi i ochlodzi. I juz wkrotce bedziemy u stop Nanga Parbat.

Jedenascie dni bez kawy...




indyjski autostop...

...jest jak najbardziej wykonalny, mimo zdumionych min okolo czternastu osob, ktore otaczaja nas na poboczu drogi i zywo rozprawiaja miedzy soba w hindi, usilujac wydobyc z nas informacje, do jakiego hotelu sie wybieramy i ze tu nie ma przystanku autobusu, oraz ze ta riksza mozemy pojechac za 500 rupii. Grzecznie tlumaczymy, ze chcemy jechac for free, co sprawia ze miny staja sie jeszcze bardziej zdumione. Niemniej po dluzszej chwili zatrzymujemy ciezarowke. Kierowca ma rownie zaskoczony wyraz twarzy, kiedy ladujemy sie do szoferki, plecaki laduja wraz z jakims zelastwem na pace. Nastepuje wymiana uprzejmosci miedzynarodowym jezykiem usmiechow, bo pan angielskiego ni w zab. Niewazne - wazne ze jedziemy.

Autostop w Indiach jest dosc powolnym sposobem podrozowania, lecz za to obfitujacym we wrazenia. Odcinki nieutwardzonej drogi, wioski i wioseczki, i ostatecznie autostrada (tu ponownie winnam uzyc cudzyslowu), ktora gnamy z kierowca lokalnej wersji tira. Ciezarowka marki TATA jest ogromna (w szoferce spokojnie zmiesciloby sie 10 osob) i przypomina krzyzowke cyrkowego wozu z kapliczka Ganeshy i bozonarodzeniowa szopka, nie wspominajac o dzwiekach, jakie wydaje - klakson ma forme ogluszajacej melodyjki z Pacmana. Kierowca rowniez nie mowi po angielsku, jednak w swej goscinnosci kolejno: zaprasza nas na herbate przy drodze, podlacza nasz telefon do ladowarki (choc mamy pelna baterie), wrecza Muniowi muzulmanska czapeczke i spryskuje nas pachnacym olejkiem. Pozniej przesiadamy sie do Sikha bez turbanu (naprawde maja bardzo dlugie wlosy!), ten zas jest jeszcze przyjazniejszy i chociaz toczymy sie 40km/h, rozkoszujemy sie ta jazda niezwykle. Docieramy wreszcie po zmroku do Bikaneru, tak zmeczeni, ze natychmiast padamy w brudnym, acz przytulnym rodzinnym guesthousie.

Rano robimy sobie wycieczke w najdziwniejsze miejsce swiata - do swiatyni szczurow w Deshnoku, malej wiosce w poblizu miasta. Szczury nie sa tu zadna alegoria bostwa - sa zwyklymi, dosc paskudnymi zwierzetami. Talatajstwa wszedzie lazi mnostwo, siedza na podlodze, na balustradach, pod sufitem, w katach - wszedzie. Mlode, stare, ruchliwe, melancholijne, zdrowe, wyliniale - setki, tysiace szczurow....Podobno gdy jeden przebiegnie dotykajac twojej - rzecz jasna bosej - stopy, przyniesie ci to szczescie (Mateusz bedzie mial szczescie, mnie sie udalo przez szczesciem uskoczyc). Swiatynia jest brudna i brzydko wen pachnie, mimo to tlum Hindusow przychodzi don zlozyc dary bogini Kari i dokarmic gryzonie slodyczami, mlekiem czy orzechami. Ot, lokalny koloryt.

Po poludniu ladujemy sie do straszliwego, jadacego 12 godzin autobusu, chcemy bowiem pokonac dlugi dystans do Penjabu i wykorzystac na to noc. W przyplywie rozpusty kupujemy miejsca lezace (rodzaj puszki pod sufitem) za rownowartosc 20 zlotych co w skali ogolnoindyjskiej wydaje nam sie okropna rozrzutnoscia, i nawet udaje nam sie wyspac. Wehikul wyrzuca nas o swicie w zapomnianym zakatku Amritsaru, polprzytomni lapiemy riksze i jedziemy odpoczac w Zlotej Swiatyni, miejscu kultu i pielgrzymek Sikhow. (Sikhowie cechuja sie roznymi znakami rozpoznawczymi - wielkimi turbanami na dlugich wlosach, srebrnymi bransoletami, gestymi brodami i wspaniala filozofia zycia, kazaca im zyc w zgodzie ze swiatem, uczyc sie cale zycie i pomagac wszystkim ludziom. U jednego z nich spedzimy kolejne trzy dni - a o tym nastepna notatka). Zlota Swiatynia lezy na srodku kwadratowego jeziora, oczywiscie swietego, jest otoczona snieznobialymi mniejszymi swiatyniami i stanowi oaze spokoju, czystosci i piekna w centrum dosc ohydnego miasta. To wlasnie tam mialy miejsce rozruchy, na skutek ktorych ochroniarz zastrzelil Indire Ghandi - Sikhowie, mimo swego wewnetrznego pokoju, cenia sobie niezaleznosc. Tu wkrada sie polityka, ale nie o niej jest ten blog - pora wiec wsiasc do rikszy i ruszac do Malanwali - wioski, gdzie Narinderjit ma swoje konie i swoj turban.