niedziela, 19 sierpnia 2012

Dzis bedzie krociotko, bo padam ze zmeczenia.

Czy wiecie, ile osob miesci sie do szoferki ciezarowki? Powiem wam. Dziesiec. Z czego dwie o wyraznie jasniejszej skorze i z wielgachnymi plecakami. Siedze sobie wcisnieta miedzy dwoch spoconych Hindusow, z ktorych jeden jest pijany, a drugi niespelna rozumu. Komfort zarowno psychiczny, jak i fizyczny, rowna sie zeru. Ostatecznie udaje nam sie dotrzec do Shimli - uroczego, czystego (!!!) kolonialnego miasteczka, ktore co prawda lata swietnosci ma za soba, ale mimo tego stanowi mila odmiane dla wszechobecnego chaosu. O drugiej w nocy jakis napotkany cieciu prowadzi nas do "hotel, hotel! two fifty!" i z braku innych mozliwosci instalujemy sie w najbrzydszym, najobskurniejszym, najbrudniejszym i najohydniejszym hoteliku, jaki mozna sobie wysnic w koszmarach. Pajeczyny zwisaja z sufitu, lazienka jest zamieszkana (ilosc nog lokatora: n+7, gdzie n = 1), w scianie sa dziury (pol nocy zastanawiam sie, po co - czy aby cos moglo wejsc, czy aby moglo wejsc).

Poniewaz Shimla slynie z kolejki waskotorowej, postanawiamy uzyc jej do przedostania sie do Chandigaru. Droga to dluga i niezbyt wygodna (znowu jakis typ siedzi mi na plecach), ale malownicza i niebywale tania. W Chandigarze logujemy sie u Manu, ktory studiowal w Rosji i ma caly salon obwieszony Leninem, Stalinem i Marksem (jest tez Budda i Wisznu, co mnie troche uspokaja), ma jednak sporo ciekawych rzeczy do powiedzenia. Chandigar to twor nie z tej ziemi, bardzo nieindyjski. Mateusz jest niezwykle podekscytowany zamyslem urbanistycznym, krokiem milowym w architekturze swiatowej, wielkim umyslem Le Corbusierre'a i innymi sprawami, ktoreh nie do konca rozumiem, tym bardziej ze znowu jest goraco jak w lazni tureckiej. Za to Stone Garden z recyclingowymi rzezbami przypada mi do gustu i juz planuje tworzenie podobnego rekodziela do naszego mieszkanka na Lazarzu.



Z Chandigaru wyjezdzamy nad ranem lokalnym autobusem (jakby to okreslil niejaki tata niejakiego Maksa P., ktos rozpylil tu brud w sprayu) i po szesciu godzinach scisku wysiadamy z trychiny w miescie Hardiwar, slynacego z tego, ze Ganges rozlewa sie tu szeroko i jest czczony rownie bujnie, jak w Waranasi (na szczescie nie zarejestrowalismy procesu kremacji zwlok, ale i tak plyna tu ciekawe rzeczy, np. na naszych oczach pewien jegomosc z rozmachem wrzucil do wody pare adidasow). W ciagu dnia nad rzeka jest gwarno - tlumy ludzi piora, siedza, gadaja, gotuja, cos pala i kapia sie przytrzymujac lancuchow, bo nurt jest bardzo ostry. Wieczorem pol miasta zbiera sie na ghatach, by spiewac i puszczac na rzeke plonace lampiony, urocze to zjawisko, choc urok jego nieco przytlumia fakt gigantycznej ilosci smieci, ekstkrementow, brudu, blota, wylinialnych psow, agresywnych pawianow i oczywiscie krow. Idea czystosci, dochodzimy do wniosku, nie stanowi tu zadnej wartosci. Dlaczego tak jest? Oto pytanie dla antropologa...

Juz za kilka dni wracamy. Chcemy jeszcze skoczyc do Agry i zobaczyc Taj Mahal, a potem juz Delhi, Dubaj i Praga....


2 komentarze:

  1. Zadanie o nogach łazienkowego lokatora to matematyka niewątpliwie wyższa! :D
    ...ale za nawiązanie do Turcji masz u mnie dużego +
    :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja pamiętam jak kiedyś jeden z kierowców, który nas podwoził opowiadał bodaj o tym jak był w Kambodży i gdy chciał pójść do łazienki w hoteliku, który wynajął, przed wejściem musiał zamknąć oczy żeby móc z czegokolwiek skorzystać bo miał wielu współlokatorów ;) Tak mi się skojarzyło.

    OdpowiedzUsuń