niedziela, 5 sierpnia 2012


Mam na imie Sangye. Pochodze z Tybetu, z okolic miasta Shannan. Byl rok 1997, gdy majac zaledwie czternascie lat, wraz z grupa czterdziestu siedmiu innych uchodzcow ruszylem w morderczy marsz przez Himalaje, aby znalezc azyl w polnocnych Indiach. Naszym celem byla Dharamsala, miasto, w ktorym od 1959 roku Dalajlama XIV kieruje Tybetanskim Rzadem na Uchodzctwie. Szedlem za moim mistrzem; szedlem po edukacje, ktorej odmowiono mi w okupowanej przec Chiny Tybetanskiej Republice Ludowej.

Nigdy nie pozwolilbym, aby moja rodzina ruszyla moim sladem. To zbyt niebezpieczna i trudna przeprawa. Wolnosc nie jest warta ceny, jaka jest ludzkie zycie.

Wyruszylismy zima - wtedy, gdy himalajskie przelecze pokrywala gruba warstwa zmrozonego sniegu. Po takim sniegu latwiej isc, a co najwazniejsze - chinskie patrole schodza wowczas z posterunkow, jest zbyt zimno, by regularnie stacjonowac wysoko w gorach. To daje wiecej szans na powodzenie. Nieslismy na plecach wszystko, co potrzebne podczas 39-dniowego marszu w sniegu po pas, nie mogac liczyc na zaopatrzenie po drodze. Nieslismy tez kilkoro malych dzieci, a pozniej i jednego z nas - mnicha, ktory odmrozil noge i nie mogl juz isc sam. Jedlismy glownie ciastka i suszone mieso - to, co latwo bylo zabrac i przeniesc.

Gdy padal snieg, tworzylismy rodzaj namiotu z dwoch placht plastikowej grubej folii - wchodzilismy miedzy nie, ogrzewajac sie nawzajem wlasnym cieplem. Bylem bliski smierci, kiedy podczas pokonywania rwacej rzeki zalamal sie pode mna lod, a bagaze ciagnely mnie na dno. W jednej z wiosek po drodze udalo nam sie wymienic najlepsze ubrania na troche ziemniakow. Ryzykowalismy wiele, pokazujac sie ludziom - w kazdej chwili mogl pojawic sie ktos, kto by na nas doniosl. Skonczylo sie by to w najlepszym wypadku odeslaniem do Tybetu i represjami; w najgorszym - uwiezieniem i smiercia. Wiele lat pozniej, w 2008 roku himalaiscie zachodni sfotografowali chinskich zolnierzy, strzelajacych do grupy uchodzcow gdzies gleboko w gorach. Ilu z nas zginelo, idac ku Indiom i Nepalowi - nie policzy nikt.

Od 15 lat mieszkam w Dharamsali. W 2005 roku w mojej rodzinnej wsi zalozono telefon. Dzieki sieci znajomosci udalo mi sie zdobyc numer, pod ktorym mialem nadzieje uslyszec kogos  z najblizszych. Gdy dodzwonilem sie do mojej matki, nie mogla ze mna rozmawiac. Stracila glos, plakala tylko do sluchawki: od wielu lat byli przekonani, ze nie zyje. Mama umarla rok pozniej. Mam nadzieje zobaczyc sie z ojcem przed jego smiercia, jednak polityczna sytuacja na to nie pozwala. Powrot do Tybetu przyplacilbym smiercia. Nie mam paszportu, nie mam obywatelstwa. Obecnosc Mistrza dodaje mi sil, choc widzialem Go tylko dwukrotnie.

Dharamsala, moje miasto, jest pelne beztroskich turystow z calego swiata, z Europy, Azji Wschodniej, z obydwu Ameryk. Ludzi podrozujacych po calym swiecie, niczym nieograniczonych, wolnych. Ludzi, ktorzy nie znaja glodu, strachu o wlasne zycie, rozdzielenia z rodzina. Tych, ktorzy nie musza dokonywac samospalen w imie walki o wlasny kraj, narod, jezyk, religie.

Kazdy z nas, niemal 80 tysiecy uchodzcow Tybetanskich w Indiach, ma podobna historie. Historie, o ktorej gdzies-tam-czytamy-w-gazecie, a o ktorej powinien uslyszec caly swiat.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz