środa, 27 listopada 2013

dlaczego...

...tak bardzo lubie chodzic boso? Ida sobie te moje stopy po rozgrzanym asfalcie, cieplych blotnistych kaluzach, zwirowych drogach, sliskich kafelkach w ohydnych lazienkach, po klujacych badylach wyrzuconych przez morze; sa wiecznie brudne, poharatane i pociete, mokre albo zmarzniete. Mimo to sciagam sandaly gdzie tylko sie da, albo raczej zakladam je tylko z koniecznosci. Moze to jest tak, ze bedac gdzies boso, jestem tam bardziej. Stoje bezposrednio na ziemi, odbieram jej temperature, ksztalty, zagiecia, chropowatosci. Odczytuje ja jak alfabet Braila; odbieram tajny kod, ktory nadaje podloze; ukorzeniam sie.
 
Patrze na moje stopy, ktore dzisiaj stanely na plazy Bahía Drake, na koncu swiata, jak mniemam. Wylazly prosto z motorowej lodzi, jedynego srodka transportu, ktory w porze deszczowej tu dociera, do cieplej, miekkiej wody i powedrowaly razem z moim plecakiem, z moimi wlosami przyklejonymi do czola i szeroko otwartym okiem na powitanie Alana o brazowej skorze. I poszly moje stopy bose droga kamienista i szorstka, wiodaca pod palmami przez ten tropikalny kawalek raju, i doszly tam, gdzie mozna pochlonac najlepsze ceviche z krewetek wyciagnietych dzisiaj z oceanu, tam gdzie nasz gospodarz Kenneth miesza amaretto z rumem i ananasami, tam gdzie widac nad ranem Krzyz Poludnia, tam gdzie kazdy jest wytatuowany i gdzie wieczorami slychac nieprawdopodobny koncert zwierzecy. Wyglada na to, ze doszly do raju.
 
Po pierwszym pocalunku z Pacyfikiem (a pocalunek ten byl dlugi i namietny, i okraszony nawet lza infantylna) w uroczo zapuszczonym surferskim zakatku Dominical, po pinacoladzie i nocnej kapieli w falach, po nocy w hamaku (moi towarzysze wybrali duszny pokoj; ja niczym wsciekla dzdzownica walczylam ze sznurkami i grawitacja i wygralam dlugi, spokojny sen w towarzystwie ptakow i ciem), po wielkim ananasie na sniadanie, ruszylismy na poludnie, by przekonac sie o skutecznosci stopa w tych stronach. "Przyjechalem tu na dwa tygodnie, zostalem na dwadziescia szesc lat", slysze od jednego z kierowcow. Ma pomarszczona, ogorzala skore, na ktorej kiedys znaczyly sie wyraznie tatuaze, dzis zostala z nich szara mglistosc; siwe brwi i brudnego jeepa. Takich jak on jest tu wielu, takich jak Correy poznany w knajpie w San Isidro, ktory uciekl przed amerykanskim prawem i mieszka dzis w srodku niczego, z widokiem na potezny wodospad. Wielu przyjechalo tu, z roznych przyczyn, wielu zostalo. To jest miejsce, w ktorym latwo jest zostac. Wystarczy gotowka, odrobina przedsiebiorczosci, dwa jezyki i gotowe. Mam niepokojace mysli, mam wewnetrzna sokowirowke. Znow moj podrozny smutek tropikow, tesknota rozbudzona.
 
Na Cerro Chirippo nie dane bylo nam sie wspiac, zjadly nas regulacje parku narodowego, wielka gora musi zatem poczekac. Ja zas wyladowalam w dzungli, szumiacej, pachnacej, lsniacej oceanem i oczami tego, co sie w niej czai. Nie wiem czy cala ja chce tu zostac, ale moje stopy chca na pewno, i na boso chodzic.

niedziela, 24 listopada 2013

Nie wiem,

...co dokładnie znaczy słowo "vibrant", zastosowane przez autora naszego Lonely Planet do określenia klimatu San Jose. Z powodzeniem można uznać je za onomatopeję. To, co oglądam z szeroko otwartego okna lekko szemranej taksówki, z pewnością jest vibrant. Posępny kierowca, którego za wszelką cenę próbuję zmusić do odwzajemnienia uśmiechu, mknie ulicami stolicy przy użyciu metod i prędkości znanych mi z Delhi lub Tibilisi, całkowicie ignorując wymalowane na jezdni pasy, nie on jeden oczywiście. Z wszystkich jasno oświetlonych sklepów, knajp i sodas tchnie beztroską i głośną muzyką. To jedna z takich jazd, która ma swój naturalny soundtrack i dzięki niemu czuję ją wszystkimi zmysłami. Miasto żyje i z pewnością jest vibrant, podobnie jak tłumy jego mieszkańców; chyba wszyscy wylegli na ulice i chodniki w ten piątkowy wieczór. Wszystko we mnie buzuje, zapominam już o zmęczeniu, braku kawy i chrapiącym towarzyszu lotu, upierdliwej odprawie i zgubionym na chwilę paszporcie. Wysypując się z samochodu na Ave del Paraiso wpadam twarzą wprost w orchidee, co wywołuje we mnie kolejny entuzjastyczny okrzyk, Kierowca nie wytrzymuje i wreszcie też zaczyna się śmiać. Odjeżdża chwilę potem bogatszy o sześć dolarów, a ja patrzę, wącham, słucham i sama nie wierzę, w to co widzę. Bo oto widzę raj.

Marek, u którego zatrzymujemy się w San Pedro pod San Jose (dużo tych świętych w okolicy) przyjechał tu wraz ze swą kostarykańską miłością Katriną w latach 80-tych i został. Dziś ma hotel pełen tarasów i patii (czort wie, jak odmieniać patio w liczbie mnogiej?), palm i lampionów, drewnianych żółwii i ceramicznych małp, figowców, storczyków, mozaik i kamieni, białych murów, papug i cykad. Nic tu nie jest na siłę, nic nie jest na pokaz, wydumane, wydmuchane. Jest po prostu doskonale. Piękna Katia i pełen spokoju Marek wraz z trzema synami i malutką wnuczką tworzą cudowną, prawdziwie kostarykańską rodzinę. Wszyscy są tu dla siebie nawzajem; umiejętność znalezienia równowagi między dbałością o szczegóły a beztroską dnia codziennego i niezawracaniem sobie głowy sprawami nieistotnymi, dosmaczona radością, miłością i talentem powoduje, że błyskawicznie zaczynam czuć się tu doskonale. W knajpce Krakovia synowie Marka i Katii pokazują poziom, którego mogłaby im pozazdrościć pani Gessler - i pod względem kulinarnym, i  każdym innym. Nie wiem, czego bardziej im zazdroszczę - kosmopolityzmu, pasji, tłumu szczęśliwych gości, własnej uprawy ekologicznych warzyw, takiej salsy pomidorowej, niebywale przyjaznej atmosfery, najlepszej w tej galaktyce kawy czy możliwości chodzenia boso przez większą część roku. Marek częstuje nas doskonałym rumem, Katia piękną polszczyzną opowiada o ich miłości do Polski, pod nogami leży wielki, włochaty Chiro; jemy, rozmawiamy, uśmiechamy się i mam wrażenie że już wszystko wiem, wszystko rozumiem, że już nie mam więcej pytań ani wątpliwości, że posiadłam mądrość tego świata. Mądrość, określoną tymi dwoma krótkimi słowami: pura vida.

Kostarykańczycy są uważani za jeden z najszczęśliwszych narodów świata. Nie dziwi mnie to ani trochę, nic a nic. "Life is easy here", mówi Melissa, zmywając naczynia i uśmiecha się olśniewająco. A ja szukam sposobu, jak rzucić wszystko i tu zostać.

Nie sposób spać długo. Wstaję już przed szóstą i wyciągam Wojtka na spacer po okolicy. Cicho, przyjemnie, niezbyt bogato, niezbyt biednie, skromne domy z wysokimi płotami, zieleń wciskająca się w każdą szparę w murze. Targ, na który Marek zabiera nas po śniadaniu, to kolejny powód euforii - tysiące kolorów, zapachów i twarzy, zatrzęsienie owoców i warzyw, których nie znamy; udając, że rozumiem hiszpański, wtłaczam się pomiędzy tych uśmiechniętych, przysadzistych i niskich kostarykańczyków i ich passiflory, słodkie ziemniaki, naręcza mięty, guavy i kokosy, wdzięcznie zwane tutaj pipa. Wypijamy takie pipa fria prosto ze skorupki, mój hipokamp każe mi wrócić wspomnieniem do upalnej Mombasy. Ale tylko na chwilę, bo tu nie sposób po prostu być gdzie indziej. Kupujemy wór rozmaitych owoców, których identyfikacja i ustalenie hierarchii smaku zajmie nam wieczór. Obok targu zamknięta na sześć spustów arena do bezkrwawych walk byków czeka na pobożonarodzeniowy sezon. Ticos zawzięcie dyskutują przy obitych pick-upach, tarasujących się nawzajem. Marek ładuje do bagażnika nieskończone ilości świeżej, pachnącej żywności. Pura vida.

Wracając wieczorem z wulkanu Irazu, słynącego z tego, że raz po raz zwykł zasypywać położone u jego stóp Cartago grubą warstwą pyłu, odwiedzamy jedną z sodas. Ten, kto mówi, że kuchnia kostarykańska jest nudna i pozbawiona smaku, jest ordynarnym kłamcą. Jest pełna aromatów, niespodzianek i treści. Jak cała Kostaryka chyba, myślę, idąc ścieżką przez ogród, który szybko zaczyna być zwykłą dżunglą. Zamieszkałą przez tysiące stworów nieznanych gringos, zarośniętą lianami, a przy tym tak przyjazną i spokojną, jak ludzie którym przyszło żyć w jej ramionach.

Moi towarzysze śpią, wymiętoleni całym dniem kolorów, zmian pogody, słów i uśmiechów. Mała Maia też śpi już pewnie w sypialni dziadków, cykady grzmią, szum aut na głównej drodze zamiast złościć, lekko koi. Coś krzyczy w koronie wielkiego, powyginanego drzewa nad moją głową. 

Pura vida, moi mili.

sobota, 23 listopada 2013

Druga trzydzieści.

Silne reflektory wielkiego pick-upa oświetlają czarnoskórego faceta w czapce, który na deskorolce przecina jedną z ponumerowanych ulic Midtown, artystycznej dzielnicy Miami. Z ogromnego muralu przygląda mu się niespokojnym okiem jakaś twarz nieludzka. Zza muru dawnego magazynu dobiega kubańska muzyka, w powietrzu unosi się zapach kany, wiatr znad oceanu wysusza mi skórę.

Miami można pokochać od pierwszego wejrzenia i sama dziwię się mej miłości. Zdarzało mi się zakochiwać głupawo w różnych pasterskich Sardyniach, wapiennych Sacromonte czy innych kwiecistych ogrodach Marrakeszu, ale Miami? Amerykański sen na bogato? Avenues i burgerkingi? Cóż, albo oszalałam, albo to coś poważnego.

To miasto ma w sobie niebywałą siłę przyciągania. Nie niepokoi jak Katania, nie męczy jak Delhi, nie ma w sobie cienia melancholii Sarajewa. Jest jak radosny, lekko upalony surfer z Jamajki, z dreadami do pasa, z meksykańskim piwem w garści, śpiący nocą w hamaku. Jak tu go nie pokochać, rozmyślam, siedząc w środku nocy na 15. piętrze wieżowca. Widok mam na lagunę i port, w oddali City świeci jak choinka. Mój dom w Miami Beach dzielę z Irmą - uroczą Meksykanką, artystką, która mieszka tu już od kilku miesięcy. Co z tego, że jutro ten dom opuszczę i pewnie nigdy doń nie wrócę? Dziś jest moim domem, zimne kafelki moim kafelkami, poduszka moją poduszką. Ile takich domów zbuduję przez najbliższe trzy tygodnie....?

Miami można pokochać za wiele rzeczy, które daje przybyszowi z zimnej planety Europa.

Za ciepły wiatr, rozdmuchujący całe moje napięcie na cztery strony świata.
Za plażę, palmy i meduzy, fale ogromne i hałaśliwe, za słoność tej wody ogromnej i jej wilgoć we włosach jeszcze długo po wyjściu z wody. Za tych surferów, kolorowe plamki, przykłady zmaterializowanej wolności. 
Za speluny i bary, gdzie piwo można wygrać w kości. Albo przegrać, co natychmiast czynię rzecz jasna.
Za kiczowate drinki z palemką w kolorach tęczy, podstępnie mocne, otumaniające radośnie; za przynoszących je rozbawionych kawowoskórych kelnerów.
Za dready, węże, kolorowe kalesony, bose stopy, tatuaże, za multietniczną symbiozę, za cudne szczupłe Murzynki z afro i równie cudnych chłopaków w podkoszulkach, za wszystkie kształty i kolory, nawet za japońskich turystów z parasolkami wygiętymi absurdalnie przez wiatr, a niech im będzie, za nich też.
Za księżyc, za rum, za mewy. Za budyneczki art-deco rozdrapane, różowe, białe. Za imigrantów, kubańską kawę i za wszechobecne "how are you", które, gdybym była zgorzkniała, na pewno szybko zaczęło by mnie drażnić; dzięki Bogom wszystkim, że jeszcze nie jestem i że nie drażni.

Ech, ty miasto podłe, kochanku natarczywy, kawałek mojego umysłu odgryzłeś swoimi zębami mostów i grobli. Spać pora, ty też zaśnij, jeśli ci się w ogóle zdarza spać, przy tym nieustającym szumie oceanu i klimatyzatorów. Jutro dalej. Solo sabe Dios donde vamos, nucę sobie pod nosem. Spać pora, rzekłam.


piątek, 8 listopada 2013

pearls & passifloras

Północ. W marinie ciche, ciemne drewniane łajby stoją przycumowane, czekając na właścicieli lub turystów, którzy jutro przy koszmarnym disco i dekoracjach z węży świetlnych wybiorą się na Doha Boat Party. Pływają sobie po zatoce te małe stateczki miłości, śmiesząc trochę.Teraz śpią, a w marinie kwitnie życie. Wciskamy się między jakieś budy; tam, pod czujnymi lśniącymi oczyma szklanych wieżowców z City, rozgrywa się codzienność, ugruntowana przyzwyczajeniem przywiezionym z Indii lub Bangladeszu, a może z Filipin. Przy plastikowym kiosku kłębi się tłumek kolorowych imigrantów. Wewnątrz młody Hindus o olśniewająco białych i równych zębach wykonuje swój cowieczorny taniec. Puszki z mlekiem, czajniki z herbatą, woda, przyprawa, znów puszka, którą otwiera śrubokrętem w ułamku sekundy, jego ruchy są zaplanowane, czyste; działa w okamgnieniu, koordynacyjny mistrz świata. Zamawiam za'athar i herbatę z hibiscusa (tę drugą przypadkiem, wybierając palcem słowo najbardziej egzotycznie brzmiące). Za'athar jest paskudny, port, poza tym miłym tłocznym skrawkiem Azji, nudny, betonowy i zaśmiecony. Uciekamy.

Nowe lotnisko w Doha. Wciąż w budowie; to projekt niewyobrażalny, przeogromny i niebywale staranny. Architektoniczny podziw, materiałowy dech w piersiach, estetyczne bicie serca. Wszystko dopracowane do perfekcji; chromowane poręcze, szklany meczet z kalejdoskopowym sufitem, parasole dla samochodów, kwiaty, palmy. W hali odpraw, do której zaglądamy przez szybę (identyfikator Jasia nie stanowi wystarczającego potwierdzenia zasadności mojego występowania na budowie lotniska), kilku Azjatów korzysta z przerwy. Ile narodowości budowało tę językową wieżę Babel, to przesiadkowe imperium, rozważam. Chłopcy mają nad sobą Włochów, ci zaś Anglików. Pod sobą - setki Hindusów, Egipcjan, Filipińczyków. Budujemy Katar, praca organiczna, świat w pigułce skumulowany na tej sztucznie usypanej wyspie. Gdzież są Katarczycy? Na ulicy widuje się ich głównie za sterami ginantycznych GMC. A gdzie młodzież, rodziny, piękne dziewczyny, dzieci? No gdzie?

O, są. Już wiem, znalazłam. Czwartkowy wieczór, początek weekendu. Parking przed centrum handlowym Villaggio pełen aut. W pierwszym odruchu po przekroczeniu szklanych drzwi zaczynam się histerycznie śmiać; nie mogę przestać, patrząc na różowe kamieniczki, malowane niebo, elektryczne gondole na błękitnym kanale i gipsowe parapety z plastikowymi pelargoniami. Otóż Katarczycy postanowili wybudować sobie małą Wenecję, w efekcie tworząc tragikomiczny, dziecięcy i naiwny kicz, obłożony złotem w sztabkach. Młodzi chłopcy z początkami wąsów, w thawbach i abayach, bawią się smartfonami pod KFC.



Co zabawne, to nie jedyna Wenecja w tym mieście - na sztucznej wysepce Pearl, w najbardziej prestiżowej dzielnicy, można zamieszkać nad Ponte Rialto. Spaceruję po zmroku po oświetlonych chodnikach nad kanałami, mając wrażenie, że z któregoś z różowych balkoników wychyli się zaraz cukierkowy Romeo w kryzie na szyi i obsypie mnie pyłem z diamentów. Zakurzona szyba, którą pokrywamy rysunkami brudząc paluchy, jest jak lustro do normalnego świata, przez które chcę z powrotem do realności. Jednak po drugiej jego stronie jest City z milionem świateł i pięter, z hotelem Intercontinental i jego perskimi dywanami, gdzie czuję się jak żona maharadży podróżująca incognito i udaję, że doskonale rozumiem panujące tu zwyczaje, ze szkłem, metalem i niewystępującymi w Europie markami wielkich, białych aut. Tu nic bowiem nie jest prawdziwe.

Z ulgą wsadzam nos pomiędzy dojrzałe mangostany, w sklepiku z niewiadomych przyczyn otwartym o 1 w nocy. Nic tu nie rośnie, ale importuje się wszystko. Cherimoya na śniadanie, dragon fruit na deser, a na obiad jaśminowy ryż z pieczonymi kasztanami, pastą z galangalu, okrą i tajemniczą fasolką długą na pół metra. Uf. Jak w domu.



środa, 6 listopada 2013

Szmaragdy i bok-choy. Katar ma warstwy.

Trzecia nad ranem. To już, myślę. Cały dzień i pół nocy lotnisk, przesiadek, terminali, perfum w duty-free, zgniecionych polskich jabłek i drzemania w pozycji sułtańskiej. No i jestem, jeszcze tylko wiza i Katar stanie się moim udziałem. 

Wolne żarty. Hala arrivals pełna jest ludzi ustawionych wzdłuż taśm w przeogromną, długą jak trasa Poznań-Leszno, kolejkę. Ludzi o wszystkich możliwych kolorach, wzrostach, kształtach, fasonach. W dżinsach, koszulach, sandałach, t-shirtach, galabijach, thawbach, hijabach, burkach, abayach, nikabach, kufijach, kangach i dhoti. Większość, wedle mojej znajomości świata, pochodzi z Indii lub okolic. Wszyscy ci ludzie stoją i czekają. Na lepsze życie. Ich kontakt z lepszym życiem zaczyna się od ruchliwego Azjaty w żółtej kamizelce, którego zadaniem jest utrzymywanie porządku i pokazywanie przybyłym, gdzie ich miejsce. On też niedawno - a może już wiele lat temu - stał w tej kolejce do świata zbudowanego z pieniędzy, piasku, ropy naftowej. Zbudowanego siłą mięśni i rozumów całej tej kolorowej ludzkiej mieszanki.

Białym przybyszom z Europy jest tu nieco łatwiej, stoją w hierarchii społecznej za Katarczykami. Dzięki temu, zbolałej minie i ściemie, że jestem w ciąży, ładuję się pod czujnym okiem srogiego Alladyna z brodą po pas (doprawdy, brakuje mu tylko tego zakrzywionego miecza, by wyglądał jak zły bohater disneyowskich orient-kreskówek) do office'u, w którym "giw mi kredit kart" załatwia sprawę. No. Jestem.

Doha. Ad-Dawha. Półtora miliona mieszkańców, czyli 3/4 populacji całego kraju. Kraju pustynnego, małego wykrzyknika na Zatoce Perskiej. Najbogatszego kraju świata. Ile mieszka tu niezarejestrowanych imigrantów, którzy przybyli na chwilę, a zostali na całe życie - nie wiadomo. Miasto wygląda jak makieta do filmu. Żółto-różowe, ogromne, jednakowe budynki mieszkalne w pseudo-otomańskim stylu. Czysto, choć wszystko przykurzone pustynnym pyłem. Pomiędzy nimi pałace-restauracje, pałace-hotele, pałace-salony samochodowe, pałace-banki. Malachit, złoto, fontanna tu i ówdzie, kicz za miliony dolarów. Niewiele chodników - poza deptakami w skansenowym souku i promenadą nad Zatoką, raczej nie uświadczymy tu pieszych. Wszyscy jeżdżą samochodami, co ma poniekąd sens, gdy benzyna jest tańsza od wody, a temperatura za oknem sięga 50 stopni. Nie ma dźwięków poza szumem aut i klimatyzacji, nie słychać psów ani dzieci. Gdzie się u diabła podziewają?

Idę do marketu. Jest gorąco. Chcę spytać o drogę, ale nie ma kogo, senny Hindus - jedyny, którego spotkałam, leżał na wysłużonej wersalce w budce parkingowej - nie rozumie mojego pytania. Docieram w końcu do królestwa indyjskiego, filipińskiego, tajskiego, arabskiego jedzenia i przepadam bez reszty między cassavami, tahiną, owocami palmy, przerażającymi rybami, kumkwatem i fasolką mung. Chude chłopaki z Kareli zdumieni śledzą wzrokiem moje szalone wąchanie, stukanie, oglądanie, robienie zdjęć; najodważniejszy odpowiada cierpliwie na moje "what's this?". Wracam po zmroku przez dzielnicę, która mimo że składa się z zaledwie kilku przecznic, jest przejawem życia. Ludzie łażą, koty biegają, znalazły się nawet kwiaty na jakimś krzewie. Uśmiecham się, jest do kogo. 

Doha ma skórę krokodyla, wysadzaną diamentami. Pod tą skórą tętni życie ludzi uciemiężonych pracą na gigantycznych budowach za psie pieniądze, ich rodzin, dzieci, ich religii i kultury starszej niż platformy wiertnicze o tysiące lat. Katarczycy nie darzą ich najmniejszym szacunkiem, wykorzystując do budowy swego pozłacanego imperium.

 Dziś jest około 30 stopni i wieje wiatr. Można żyć, pracować.

O 19 wrócą z pracy Polacy. O 21 wszyscy będą już spać. Kontrakt w Doha to nie pita z hummusem.