sobota, 23 listopada 2013

Druga trzydzieści.

Silne reflektory wielkiego pick-upa oświetlają czarnoskórego faceta w czapce, który na deskorolce przecina jedną z ponumerowanych ulic Midtown, artystycznej dzielnicy Miami. Z ogromnego muralu przygląda mu się niespokojnym okiem jakaś twarz nieludzka. Zza muru dawnego magazynu dobiega kubańska muzyka, w powietrzu unosi się zapach kany, wiatr znad oceanu wysusza mi skórę.

Miami można pokochać od pierwszego wejrzenia i sama dziwię się mej miłości. Zdarzało mi się zakochiwać głupawo w różnych pasterskich Sardyniach, wapiennych Sacromonte czy innych kwiecistych ogrodach Marrakeszu, ale Miami? Amerykański sen na bogato? Avenues i burgerkingi? Cóż, albo oszalałam, albo to coś poważnego.

To miasto ma w sobie niebywałą siłę przyciągania. Nie niepokoi jak Katania, nie męczy jak Delhi, nie ma w sobie cienia melancholii Sarajewa. Jest jak radosny, lekko upalony surfer z Jamajki, z dreadami do pasa, z meksykańskim piwem w garści, śpiący nocą w hamaku. Jak tu go nie pokochać, rozmyślam, siedząc w środku nocy na 15. piętrze wieżowca. Widok mam na lagunę i port, w oddali City świeci jak choinka. Mój dom w Miami Beach dzielę z Irmą - uroczą Meksykanką, artystką, która mieszka tu już od kilku miesięcy. Co z tego, że jutro ten dom opuszczę i pewnie nigdy doń nie wrócę? Dziś jest moim domem, zimne kafelki moim kafelkami, poduszka moją poduszką. Ile takich domów zbuduję przez najbliższe trzy tygodnie....?

Miami można pokochać za wiele rzeczy, które daje przybyszowi z zimnej planety Europa.

Za ciepły wiatr, rozdmuchujący całe moje napięcie na cztery strony świata.
Za plażę, palmy i meduzy, fale ogromne i hałaśliwe, za słoność tej wody ogromnej i jej wilgoć we włosach jeszcze długo po wyjściu z wody. Za tych surferów, kolorowe plamki, przykłady zmaterializowanej wolności. 
Za speluny i bary, gdzie piwo można wygrać w kości. Albo przegrać, co natychmiast czynię rzecz jasna.
Za kiczowate drinki z palemką w kolorach tęczy, podstępnie mocne, otumaniające radośnie; za przynoszących je rozbawionych kawowoskórych kelnerów.
Za dready, węże, kolorowe kalesony, bose stopy, tatuaże, za multietniczną symbiozę, za cudne szczupłe Murzynki z afro i równie cudnych chłopaków w podkoszulkach, za wszystkie kształty i kolory, nawet za japońskich turystów z parasolkami wygiętymi absurdalnie przez wiatr, a niech im będzie, za nich też.
Za księżyc, za rum, za mewy. Za budyneczki art-deco rozdrapane, różowe, białe. Za imigrantów, kubańską kawę i za wszechobecne "how are you", które, gdybym była zgorzkniała, na pewno szybko zaczęło by mnie drażnić; dzięki Bogom wszystkim, że jeszcze nie jestem i że nie drażni.

Ech, ty miasto podłe, kochanku natarczywy, kawałek mojego umysłu odgryzłeś swoimi zębami mostów i grobli. Spać pora, ty też zaśnij, jeśli ci się w ogóle zdarza spać, przy tym nieustającym szumie oceanu i klimatyzatorów. Jutro dalej. Solo sabe Dios donde vamos, nucę sobie pod nosem. Spać pora, rzekłam.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz