środa, 6 listopada 2013

Szmaragdy i bok-choy. Katar ma warstwy.

Trzecia nad ranem. To już, myślę. Cały dzień i pół nocy lotnisk, przesiadek, terminali, perfum w duty-free, zgniecionych polskich jabłek i drzemania w pozycji sułtańskiej. No i jestem, jeszcze tylko wiza i Katar stanie się moim udziałem. 

Wolne żarty. Hala arrivals pełna jest ludzi ustawionych wzdłuż taśm w przeogromną, długą jak trasa Poznań-Leszno, kolejkę. Ludzi o wszystkich możliwych kolorach, wzrostach, kształtach, fasonach. W dżinsach, koszulach, sandałach, t-shirtach, galabijach, thawbach, hijabach, burkach, abayach, nikabach, kufijach, kangach i dhoti. Większość, wedle mojej znajomości świata, pochodzi z Indii lub okolic. Wszyscy ci ludzie stoją i czekają. Na lepsze życie. Ich kontakt z lepszym życiem zaczyna się od ruchliwego Azjaty w żółtej kamizelce, którego zadaniem jest utrzymywanie porządku i pokazywanie przybyłym, gdzie ich miejsce. On też niedawno - a może już wiele lat temu - stał w tej kolejce do świata zbudowanego z pieniędzy, piasku, ropy naftowej. Zbudowanego siłą mięśni i rozumów całej tej kolorowej ludzkiej mieszanki.

Białym przybyszom z Europy jest tu nieco łatwiej, stoją w hierarchii społecznej za Katarczykami. Dzięki temu, zbolałej minie i ściemie, że jestem w ciąży, ładuję się pod czujnym okiem srogiego Alladyna z brodą po pas (doprawdy, brakuje mu tylko tego zakrzywionego miecza, by wyglądał jak zły bohater disneyowskich orient-kreskówek) do office'u, w którym "giw mi kredit kart" załatwia sprawę. No. Jestem.

Doha. Ad-Dawha. Półtora miliona mieszkańców, czyli 3/4 populacji całego kraju. Kraju pustynnego, małego wykrzyknika na Zatoce Perskiej. Najbogatszego kraju świata. Ile mieszka tu niezarejestrowanych imigrantów, którzy przybyli na chwilę, a zostali na całe życie - nie wiadomo. Miasto wygląda jak makieta do filmu. Żółto-różowe, ogromne, jednakowe budynki mieszkalne w pseudo-otomańskim stylu. Czysto, choć wszystko przykurzone pustynnym pyłem. Pomiędzy nimi pałace-restauracje, pałace-hotele, pałace-salony samochodowe, pałace-banki. Malachit, złoto, fontanna tu i ówdzie, kicz za miliony dolarów. Niewiele chodników - poza deptakami w skansenowym souku i promenadą nad Zatoką, raczej nie uświadczymy tu pieszych. Wszyscy jeżdżą samochodami, co ma poniekąd sens, gdy benzyna jest tańsza od wody, a temperatura za oknem sięga 50 stopni. Nie ma dźwięków poza szumem aut i klimatyzacji, nie słychać psów ani dzieci. Gdzie się u diabła podziewają?

Idę do marketu. Jest gorąco. Chcę spytać o drogę, ale nie ma kogo, senny Hindus - jedyny, którego spotkałam, leżał na wysłużonej wersalce w budce parkingowej - nie rozumie mojego pytania. Docieram w końcu do królestwa indyjskiego, filipińskiego, tajskiego, arabskiego jedzenia i przepadam bez reszty między cassavami, tahiną, owocami palmy, przerażającymi rybami, kumkwatem i fasolką mung. Chude chłopaki z Kareli zdumieni śledzą wzrokiem moje szalone wąchanie, stukanie, oglądanie, robienie zdjęć; najodważniejszy odpowiada cierpliwie na moje "what's this?". Wracam po zmroku przez dzielnicę, która mimo że składa się z zaledwie kilku przecznic, jest przejawem życia. Ludzie łażą, koty biegają, znalazły się nawet kwiaty na jakimś krzewie. Uśmiecham się, jest do kogo. 

Doha ma skórę krokodyla, wysadzaną diamentami. Pod tą skórą tętni życie ludzi uciemiężonych pracą na gigantycznych budowach za psie pieniądze, ich rodzin, dzieci, ich religii i kultury starszej niż platformy wiertnicze o tysiące lat. Katarczycy nie darzą ich najmniejszym szacunkiem, wykorzystując do budowy swego pozłacanego imperium.

 Dziś jest około 30 stopni i wieje wiatr. Można żyć, pracować.

O 19 wrócą z pracy Polacy. O 21 wszyscy będą już spać. Kontrakt w Doha to nie pita z hummusem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz