niedziela, 1 grudnia 2013

ciepło.

Trzecia czterdzieści osiem. Leżę na kamiennej ławce przed zamkniętą na dziewięć spustów lodziarnią. Chłód twardego kamienia przyjemnie równoważy spoconą lepkość tropikalnej nocy; pod głową mój wymiętolony plecak pełen wilgotnych ubrań, ubłoconych skarpetek, niepotrzebnych gratów. Czekamy. Obok czeka kilka osób, jakieś rodziny z małymi dziećmi, nie widać ich za dobrze, bo słońce jeszcze nie wzeszło; są szemrzącymi cieniami, o twarzach oświetlonych przez ekrany smartfonów, z których wydobywa się jakaś muzyka, równie niewyraźna jak wszystko wokół. Za chwilę podjedzie pół-jeep, pół-ciężarówka z paką krytą brezentem; wsiądą tylko niektórzy. Dla nas miejsca braknie, ale jakaś dziewczyna uspokaja: piętnaście minut, będzie następny samochód. Rzeczywiście, po pewnym czasie kierowca wraca; ładujemy się na ten wóz cyrkowy i opuszczamy Bahia Drake, cudownie malowniczą wioskę nastawioną na turystów, choć o tej porze roku raczej pustą. Do Bahia dociera się dwoma drogami, morską lub lądową; znużeni niedawną obfitością żeglugi wybieramy podskoki, wyboje, wertepy i brody na rzekach. Zaczyna świtać; wschód nad Pacyfikiem jest blady i łagodny, nie ma w sobie żadnej spektakularności, czerwonych fajerwerków, duchowej iluminacji, której moja lekko kiczowata natura zawsze od wschodów wymaga. Krzysztof ląduje na barierce, gdy przy kolejnej osadzie dosiadają się następni pasażerowie; robi się ciasno, objęta ramieniem przez wesołego Tico, wciśnięta między krzysiowe kolano a własny plecak, drzemię niespokojnie. Bo jak tu drzemać spokojnie, gdy jest jak w wesołym miasteczku? Tego brakowało mi najbardziej przez cały rok; w tym kwintesencja, w tym właśnie prosty sens. Te paki furgonetek pełne twarzy skupionych, twarzy posępnych, twarzy obojętnych, twarzy szalonych, bezzębnych, pięknych, poszarpanych czasem, naiwnych, mądrych, dziecięcych. Choć nie rozmawiamy, łączy nas ten dach ciężarówki, ten rozklekotany autobus, to klejące od brudu siedzenie szoferki. Przez chwilę nasze nitki splątują się w sznurek, skręcają jak DNA, by na kolejnym skrzyżowaniu znów się rozdzielić i nigdy, przenigdy już nie spotkać. Oni ruszą na południe, do najbliższego miasta, polować na okazje w sklepach - dziś Black Friday, wielkie, przytulone przez Kostarykańczyków (podobnie jak Taco Belle i Burger Kingi) amerykańskie święto konsumpcji. My - na północ. Kolejny autobus; powietrze wpadające przez otwarte okno budzi, uspokaja i poprawia trochę nasze zmęczone oblicza. 

W dżungli nie ma czym oddychać; po dwóch godzinach wędrówki po tym niesamowitym parku jurajskim, jakim jest park narodowy Corcovado, byliśmy wypruci jak po całym dniu w Tatrach. Cień daje tylko złudną obietnicę chłodu - w lesie jest jeszcze parniej, niż na nasłonecznionych plażach. Od podstawówki nie byłam na wycieczce z przewodnikiem; nasz krępy mistrz Gravin ma wielką lunetę, przez którą obserwujemy krokodyle, tukany i małpiszony wszelakie; ma też dumne gumiaki, do których podczas przeprawy przez rzekę wlewa mu się woda i chlupie potem uroczo z każdym krokiem. Wie o tych robakach, ptakach i krzakach wszystko, a przecież różnorodność tutejszej biologii przyprawia o niedowierzanie. zastanawiam się, ile lat trwa edukacja kandydata na przewodnika. Gravinowi zajęła trzy lata, plus siedem lat wytężonej pracy nad angielskim. Z turystyki żyje całe Bahia Drake, choć jest ona nieewidentna, nienarzucająca się, dobrze zamaskowana wśród lokalnych zwyczajów i zielonych liści. Lubię to; jest tu naprawdę dziko. Dwa dni później znów trafiam do dżungli, tym razem w parku narodowym Barva i brnąc po kostki w błocie ocieram spocone czoło; śpieszy mi się, bo tropikalny las skrzeczy, szeleści, pluska i niepokoi; chcę szybko dotrzeć do moich towarzyszy; chcę wyjść z tego dusznego namiotu gigantycznych liści, nadgniłych łodyg, lian i czegoś, co wygląda jak paprotka, tylko ma sześć metrów wysokości, a z jednego liścia mogłabym uszyć sobie sukienkę. Smutek tropików, myślę. Dżungla nie koi, jak brzozowy las. Dżungla wymaga, wykręca, wyciska. Nie woła, jak pustynia lub jak ocean. Przynajmniej ja jej wołania nie słyszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz