niedziela, 1 grudnia 2013

po drodze

Wysypuję się z autobusu lekko zaspana, półświadoma faktu, że na przełęczy pogoda jest polskolistopadowa i mży niesprawiedliwą wilgocią; jesteśmy wysoko i temperatura spadła do kilkunastu stopni. Kierowca zarządził dziesięć minut przerwy, którą zamierzam wykorzystać na postawienie się na nogi kawą. Bar na postoju przypomina chatkę czarownicy, z tą różnicą, że zamiast ziół z sufitu zwisają sznury cukierków, paczek z orzeszkami, gum do żucia, talonów na loterię; na półkach zamiast kocich czaszek stoją upchane puszki z colą i słodkimi jak ulepek jaskrawymi napojami, a zamiast garnka żabich oczu za kontuarem stoi wielki i wysłużony ekspres do kawy. Rzeczona czarownica ma miły uśmiech, lekką nadwagę i niezmiernie dużo energii, każdy jej ruch ma sens i cel; błyskawicznie nalewa mi kawy do gnącego się, plastikowego kubeczka. Śpieszy się, by obsłużyć wszystkich podróżnych. Karmi i poi, dzwonią ciężkie nominały blaszanych colones, dostaję empanadas w papierowej serwetce: pachnie tłuszczem i domową szczerością. Dwa na cztery metry; wyślizgana lada, obite sztuczną skórą dwa stołki barowe, sztuczne światło, amerykański pop z telewizora; ni to karczma, ni to laboratorium alchemika, w którym magia przybiera plastikowe, jednorazowe formy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz