piątek, 6 grudnia 2013

Scena pierwsza, akt pierwszy. Wioska Cot lezy na stoku wulkanu Irazu, rzut arbuzem od San Jose i nieco mniejszego Cartago, miejsca corocznej peregrynacji, bo i Kostaryka ma swoje cudowne objawienia i uzdrawiajaca wode, a dzieki nim i przepiekna katedre. W Cot o objawienie trudno. Autobus pnie sie stekajac z wysilku, ja przysypiam, bo cisnienie znowu mocno spadlo i wywolalo u mnie chwilowy niedowlad ciala i ducha. Wioska, jakich tysiace w Ameryce Srodkowej i na calym w ogole swiecie, niskie domki, zbudowane czasem solidnie, a czasem z czego popadnie. Wszedzie kwiaty, mnostwo, gaszcze kwiatow. Uliczki dziurawe jak w Augustowskiem, dzieci, psy, lekka mzawka. 

Scena druga, akt pierwszy. Siedze przy plastikowym stole i rozgladam sie po izbie, chyba izba wlasnie najlepiej okreslic te cztery sciany. Po lewej wyblakly reprint ostatniej wieczerzy, naprzeciwko papiez, aniolki i zdjecia wnukow. Sa tez wodospady, krzyz i sztuczne kwiaty, wystroj rzec by mozna klasyczny, swojski. Cale obejscie skonstruowane dosc prowizorycznie, ale jak to prowizorka - niezniszczalne. Kuchnia, wychodek, przedsionek; kilka sypialni o bardziej prywatnym charakterze (tu medale, tam swiety obrazek). Przez otwarte drzwi przypatruje sie wnetrzu kuchni: pomiedzy mnogoscia ugryzionych przez czas i tluszcz przedmiotow kreci sie Maia. Ma okolo szescdziesiatki, smieje sie poblazliwie z moich desperackich prob konwersacji po hiszpansku, krojac ziemniaki na frytki. Ma na sobie kwiecista spodnice i fioletowy t-shirt Adidasa, a na nogach obowiazkowe gumowe klapki; do zludzenia przypomina mi babki z gruzinskich podworek. Hector, jej siostrzeniec, wlasnie skonczyl trzydziestke. Jemy wiec frytki z ryzem i fasola i slucham opowiesci.

Scena druga, akt drugi. Hector pracuje w szpitalu, bo ma wielkie serce; ma tez cialo pokryte gesto tatuazami i kolekcje doskonalych filmow; jak malo kto zna sie na muzyce. Chcial byc fotografem, producentem muzycznym, gitarzysta, literatem i hotelarzem. Nie chcial byc ojcem, ale zadecydowal przypadek. Corka Hectora ma 16 lat, jest starsza o rok niz jej tata w chwili jej poczecia. Nie mieszkaja razem, ale tworza calkiem zgrabnie skonstruowana rodzine; Hector zdazyl jeszcze ozenic sie i rozwiesc, a takze zaadoptowac druga corke. W nagrode za dobre wyniki w nauce - zdradza mi sekret - zamierza sprezentowac jej iPada pod choinke. - My story is not special - mowi, pewnie w reakcji na moje coraz bardziej zdumione oblicze. Historia jak kazda inna, ot co, zycie samo.

Epilog. Lazimy z Hectorem po Mercado Central w Cartago. Mozna kupic wszystkie najwspanialsze owoce, dziwne liscie i patyki, sluzace jako przyprawy, zjesc swoje popoludniowe casado, wybrac odpowiednia czesc swini na szaszlyk albo postac i pogadac, jak wielu. Albo wyposazyc w gipsowe, malowane figurki swoja domowa szopke - swieta juz blisko, wiec importerzy plastikowych blyskotek z Chin zacieraja rece, Bez szopki nie ma swiat. Zanim jednak nadejda, czeka nas jeszcze Purisima - dzien najczystszej panienki. Wypadnie w Nikaragui, gdzie obchodzony jest szczegolnie intensywnie i szczegolnie odpustowo, jak mniemam. Wiec i ja zacieram rece.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz