Północ. W marinie ciche, ciemne drewniane łajby stoją przycumowane, czekając na właścicieli lub turystów, którzy jutro przy koszmarnym disco i dekoracjach z węży świetlnych wybiorą się na Doha Boat Party. Pływają sobie po zatoce te małe stateczki miłości, śmiesząc trochę.Teraz śpią, a w marinie kwitnie życie. Wciskamy się między jakieś budy; tam, pod czujnymi lśniącymi oczyma szklanych wieżowców z City, rozgrywa się codzienność, ugruntowana przyzwyczajeniem przywiezionym z Indii lub Bangladeszu, a może z Filipin. Przy plastikowym kiosku kłębi się tłumek kolorowych imigrantów. Wewnątrz młody Hindus o olśniewająco białych i równych zębach wykonuje swój cowieczorny taniec. Puszki z mlekiem, czajniki z herbatą, woda, przyprawa, znów puszka, którą otwiera śrubokrętem w ułamku sekundy, jego ruchy są zaplanowane, czyste; działa w okamgnieniu, koordynacyjny mistrz świata. Zamawiam za'athar i herbatę z hibiscusa (tę drugą przypadkiem, wybierając palcem słowo najbardziej egzotycznie brzmiące). Za'athar jest paskudny, port, poza tym miłym tłocznym skrawkiem Azji, nudny, betonowy i zaśmiecony. Uciekamy.
Nowe lotnisko w Doha. Wciąż w budowie; to projekt niewyobrażalny, przeogromny i niebywale staranny. Architektoniczny podziw, materiałowy dech w piersiach, estetyczne bicie serca. Wszystko dopracowane do perfekcji; chromowane poręcze, szklany meczet z kalejdoskopowym sufitem, parasole dla samochodów, kwiaty, palmy. W hali odpraw, do której zaglądamy przez szybę (identyfikator Jasia nie stanowi wystarczającego potwierdzenia zasadności mojego występowania na budowie lotniska), kilku Azjatów korzysta z przerwy. Ile narodowości budowało tę językową wieżę Babel, to przesiadkowe imperium, rozważam. Chłopcy mają nad sobą Włochów, ci zaś Anglików. Pod sobą - setki Hindusów, Egipcjan, Filipińczyków. Budujemy Katar, praca organiczna, świat w pigułce skumulowany na tej sztucznie usypanej wyspie. Gdzież są Katarczycy? Na ulicy widuje się ich głównie za sterami ginantycznych GMC. A gdzie młodzież, rodziny, piękne dziewczyny, dzieci? No gdzie?
O, są. Już wiem, znalazłam. Czwartkowy wieczór, początek weekendu. Parking przed centrum handlowym Villaggio pełen aut. W pierwszym odruchu po przekroczeniu szklanych drzwi zaczynam się histerycznie śmiać; nie mogę przestać, patrząc na różowe kamieniczki, malowane niebo, elektryczne gondole na błękitnym kanale i gipsowe parapety z plastikowymi pelargoniami. Otóż Katarczycy postanowili wybudować sobie małą Wenecję, w efekcie tworząc tragikomiczny, dziecięcy i naiwny kicz, obłożony złotem w sztabkach. Młodzi chłopcy z początkami wąsów, w thawbach i abayach, bawią się smartfonami pod KFC.
Co zabawne, to nie jedyna Wenecja w tym mieście - na sztucznej wysepce Pearl, w najbardziej prestiżowej dzielnicy, można zamieszkać nad Ponte Rialto. Spaceruję po zmroku po oświetlonych chodnikach nad kanałami, mając wrażenie, że z któregoś z różowych balkoników wychyli się zaraz cukierkowy Romeo w kryzie na szyi i obsypie mnie pyłem z diamentów. Zakurzona szyba, którą pokrywamy rysunkami brudząc paluchy, jest jak lustro do normalnego świata, przez które chcę z powrotem do realności. Jednak po drugiej jego stronie jest City z milionem świateł i pięter, z hotelem Intercontinental i jego perskimi dywanami, gdzie czuję się jak żona maharadży podróżująca incognito i udaję, że doskonale rozumiem panujące tu zwyczaje, ze szkłem, metalem i niewystępującymi w Europie markami wielkich, białych aut. Tu nic bowiem nie jest prawdziwe.
Z ulgą wsadzam nos pomiędzy dojrzałe mangostany, w sklepiku z niewiadomych przyczyn otwartym o 1 w nocy. Nic tu nie rośnie, ale importuje się wszystko. Cherimoya na śniadanie, dragon fruit na deser, a na obiad jaśminowy ryż z pieczonymi kasztanami, pastą z galangalu, okrą i tajemniczą fasolką długą na pół metra. Uf. Jak w domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz