Mam
problem z przymiotnikiem. To dopiero. Wyjechać na drugi koniec świata i
mieć problem - nie z malarycznym komarem czyhającym za doniczką, nie ze
znalezieniem adaptera do wtyczki, nawet nie z dogadaniem się na migi z
wlepkami hiszpańsko-angielskimi - nie, ja mam problem z przymiotnikiem.
Majowie, których tu co niemiara żyje i kultywuje tradycje, nie dorobili
się w naszej ojczystej mowie przyzwoitego przymiotnika. No bo jak -
majski? majowski? a może majeński? Wszystkie brzmią równie
niedorzecznie. Ale skoro mamy kuchnię tajską, to może i majską?
Pomóżcie, lingwospecjaliści.
Gwatemala Ciudad. Wielki, przedziwnie zorganizowany, kolorowy, podobno diabelsko niebezpieczny, załadowany samochodami smok, który zieje spaliną i hałasuje okrutnie, głównie za sprawą motopierdółek bez tłumików i objazdowych zbieraczy złomu, którzy na nasze nieszczęście uzbrojeni są w megafony. Nadwrażliwcom żyje się tu trudno. Przesympatyczny Santiago, multijęzyczny i multikulturowy przybysz ze Szwajcarii, który przyjął mnie pod swe skrzydła i wtajemniczył w mroczne oblicze miasta, zwykł sypiać w zatyczkach do uszu, a poza domem porusza się w słuchawkach. Nie dziwie mu się wcale. Gwatemalczycy narodem są wesołym, zatem do tej mechanicznej kakofonii dołącza się ze wszech stron płynąca muzyk i gwar głosów, a ponadto skrzeczenie rozmaitych egzotycznych ptaków i ujadanie wielkich psów. Każde szanujące się gospodarstwo posiada dużego ujadającego obrońcę, stanowiącego dodatkowe zabezpieczenie poza zasiekami z kolczastego drutu, nierzadko pod prądem i solidnych zamków. Bezpiecznie nie jest; miastem rządzi mafia, a do niektórych zon lepiej w ogóle się nie zapuszczać; królują tam ponoć haracze i prawo vendetty. Mimo to nie czuję tu dziwnego napięcia, podskórnego ostrzeżenia. Miasto nie zachęca, obciąża - ale nie straszy. Straszy tylko ogromna, paskudna i nieudana replika wieży Eiffla na jednym z głównych skrzyżowań i może jeszcze bezlitosne chickenbusy uderzające z zaskoczenia chmurą spalin prosto w twarz.
W takim mieście jak Gwatemala niełatwo być kierowcą, ale równie trudno rowerzystą (o słodka panienko!) i biegaczem. Ktoś powoli zaczyna myśleć tu o udogodnieniach dla takich jak my, ale długa jeszcze przed tym kimś droga. Niemniej dzielnie mierzymy się z tym wyzwaniem, wraz z Santiago i Srikarem, który przybył z Indii i mówi w dziewięciu językach. Zaskakiwać może, jak bardzo zróżnicowane etnicznie i kulturowo jest to miasto, jak wielu gości cudzoziemców i obywateli krwi kombinowanej. Równie wielu mieszka tu Majów, których nie należy zwać Indianami, bo traktują to określenie bardzo obraźliwie. Mówią o sobie "Indigenous", a więc autochtoni, ziomkowie. Tak, oni byli tu pierwsi, tworzyli bogactwo swojej cywilizacji, którą potem Hiszpanie krwawo rozdeptali, a Amerykanie wieki później dołożyli jeszcze swoje dwa quetzale. Współcześni Gwatemalczycy - Ticos- w przeciwieństwie do Majów, nie mają za bardzo się czym pochwalić; szczególnie boli mnogość fastfoodów i słodyczy, którymi przeciętny obywwatel truje się namiętnie, a widoczne jest to w ogólnonarodowej nadwadze.
Miasto może poszczycić się za to tajemniczym tworem, przypominającym trochę Wenecję postawioną przez Katarczyków na środku pustyni. Oto na jednym ze wzgórz (a jest ich tu wiele) wznosi się Plaza Cayala, czyli pseudokolonialna dzielnica bogaczy, restauracji, ławek wyłożonych poduszkami, lampek choinkowych rozciągniętych nad deptakami, imitacji greckich świątyń i barokowych kościołów i sam święty Józef raczy wiedzieć czego jeszcze. Całość wygląda groteskowo w konfrontacji z miastem ubogim, zaciągniętym szarą chmurą, roztrąbionym chorałem klaksonów i architektonicznie popapranym. Ot, miła oskocznia, cisza, spokój, namiastka piękna. Sklepy z bielizną, której nikt nie kupuje, bo trzy i pół z czterech milionów obywateli wyposaża się w china-mallach, a reszta, czyli biedota ostateczna - zapewne radzi sobie jeszcze inaczej.
Gwatemala jest krajem podzielonym. Bieda - bogactwo. Wyraźnie nakreślona linia pomiędzy klasami. Ticos - Indigenos. W tle polityka, korupcja, historia. Również historia "ekspatów", wykolejeńców z Europy lub Stanów, którzy wiodą tu sobie alternatywne życie Wkrótce przekonam się, dlaczego wybrali ten skrawek świata, gdzie pochowane są magnesy. Tymczasem ruszam z aparatem na łowy, bo popołudniowe słońce służy im najlepiej.
Gwatemala Ciudad. Wielki, przedziwnie zorganizowany, kolorowy, podobno diabelsko niebezpieczny, załadowany samochodami smok, który zieje spaliną i hałasuje okrutnie, głównie za sprawą motopierdółek bez tłumików i objazdowych zbieraczy złomu, którzy na nasze nieszczęście uzbrojeni są w megafony. Nadwrażliwcom żyje się tu trudno. Przesympatyczny Santiago, multijęzyczny i multikulturowy przybysz ze Szwajcarii, który przyjął mnie pod swe skrzydła i wtajemniczył w mroczne oblicze miasta, zwykł sypiać w zatyczkach do uszu, a poza domem porusza się w słuchawkach. Nie dziwie mu się wcale. Gwatemalczycy narodem są wesołym, zatem do tej mechanicznej kakofonii dołącza się ze wszech stron płynąca muzyk i gwar głosów, a ponadto skrzeczenie rozmaitych egzotycznych ptaków i ujadanie wielkich psów. Każde szanujące się gospodarstwo posiada dużego ujadającego obrońcę, stanowiącego dodatkowe zabezpieczenie poza zasiekami z kolczastego drutu, nierzadko pod prądem i solidnych zamków. Bezpiecznie nie jest; miastem rządzi mafia, a do niektórych zon lepiej w ogóle się nie zapuszczać; królują tam ponoć haracze i prawo vendetty. Mimo to nie czuję tu dziwnego napięcia, podskórnego ostrzeżenia. Miasto nie zachęca, obciąża - ale nie straszy. Straszy tylko ogromna, paskudna i nieudana replika wieży Eiffla na jednym z głównych skrzyżowań i może jeszcze bezlitosne chickenbusy uderzające z zaskoczenia chmurą spalin prosto w twarz.
W takim mieście jak Gwatemala niełatwo być kierowcą, ale równie trudno rowerzystą (o słodka panienko!) i biegaczem. Ktoś powoli zaczyna myśleć tu o udogodnieniach dla takich jak my, ale długa jeszcze przed tym kimś droga. Niemniej dzielnie mierzymy się z tym wyzwaniem, wraz z Santiago i Srikarem, który przybył z Indii i mówi w dziewięciu językach. Zaskakiwać może, jak bardzo zróżnicowane etnicznie i kulturowo jest to miasto, jak wielu gości cudzoziemców i obywateli krwi kombinowanej. Równie wielu mieszka tu Majów, których nie należy zwać Indianami, bo traktują to określenie bardzo obraźliwie. Mówią o sobie "Indigenous", a więc autochtoni, ziomkowie. Tak, oni byli tu pierwsi, tworzyli bogactwo swojej cywilizacji, którą potem Hiszpanie krwawo rozdeptali, a Amerykanie wieki później dołożyli jeszcze swoje dwa quetzale. Współcześni Gwatemalczycy - Ticos- w przeciwieństwie do Majów, nie mają za bardzo się czym pochwalić; szczególnie boli mnogość fastfoodów i słodyczy, którymi przeciętny obywwatel truje się namiętnie, a widoczne jest to w ogólnonarodowej nadwadze.
Miasto może poszczycić się za to tajemniczym tworem, przypominającym trochę Wenecję postawioną przez Katarczyków na środku pustyni. Oto na jednym ze wzgórz (a jest ich tu wiele) wznosi się Plaza Cayala, czyli pseudokolonialna dzielnica bogaczy, restauracji, ławek wyłożonych poduszkami, lampek choinkowych rozciągniętych nad deptakami, imitacji greckich świątyń i barokowych kościołów i sam święty Józef raczy wiedzieć czego jeszcze. Całość wygląda groteskowo w konfrontacji z miastem ubogim, zaciągniętym szarą chmurą, roztrąbionym chorałem klaksonów i architektonicznie popapranym. Ot, miła oskocznia, cisza, spokój, namiastka piękna. Sklepy z bielizną, której nikt nie kupuje, bo trzy i pół z czterech milionów obywateli wyposaża się w china-mallach, a reszta, czyli biedota ostateczna - zapewne radzi sobie jeszcze inaczej.
Gwatemala jest krajem podzielonym. Bieda - bogactwo. Wyraźnie nakreślona linia pomiędzy klasami. Ticos - Indigenos. W tle polityka, korupcja, historia. Również historia "ekspatów", wykolejeńców z Europy lub Stanów, którzy wiodą tu sobie alternatywne życie Wkrótce przekonam się, dlaczego wybrali ten skrawek świata, gdzie pochowane są magnesy. Tymczasem ruszam z aparatem na łowy, bo popołudniowe słońce służy im najlepiej.