niedziela, 7 sierpnia 2011

na dachu Afryki


Przyszlo nam poinformowac wszystkich milych czytelnikow, ze 6 sierpnia Anno Domini 2011, o godzinie 5.47 reprezentacja AFRYmind (w skladzie: Agata, Krysia i Mateusz) postawila swoich szesc zmeczonych i przemarznietych stop na najwyzszym punkcie Afryki. Po pieciogodzinnym (bardzo krotkim) ataku szczytowym, ktory rozpoczelismy chwile przed pierwsza, zdobylismy Uhuru Peak, najwyzszy punkt szczytu Kibo, polozonego nad gigantycznym kraterem wulkanu. Radosc z sukcesu pozwolila nam zapomniec o wyczerpaniu, szalejacych zoladkach i stanie bliskim hipotermii. Huraaa!

Plan od poczatku byl taki, ze "zrobimy" te gore po swojemu - a wiec "na ciezko", niesturystycznie i najtaniej jak sie da. Zaporowa okazala sie cena - rzad pobiera 630 $ za 6 dni w parku narodowym, i tego obejsc nijak sie nie da. Nie da sie tez isc bez licencjonowanego przewodnika i specjalnego zezwolenia. Udalo nam sie to wszystko pozalatwiac za grosze i dodatkowo pozyczyc kuchenke parafinowa, bo campingazu w Moshi "ni ma". Poszlismy wiec radosnie trasa Machame Route w towarzystwie Martina - przewodnika i jego astystenta Mohameda, zgodnie z obowiazujaca w Afryce zasada n+1.

Dwa pierwsze dni byly lekkie, latwe, przyjemne i bardzo blyskawiczne - zupelnie niezmeczeni docieralismy do baz na dlugo przez reszta ekip. Wyprzedzali nas tylko tragarze, majacy nogi ze stali. Pozniej bylo juz troszke trudniej, biorac pod uwage nasze podle odzywianie (smierc Knorrom) i moje dziury w nogach (smierc Raichlom), ale i tak nie bylo zadnych dolegliwosci. Bole glowy pojawily sie gdzies na 4.600, podczas aklimatyzacji na Lava Tower, jednak nie obnizyly nam morale. Na niekorzysc najbardziej dzialalo zimno na wyzszych bazach, zwlaszcza nad ranem, namiot bowiem zamarzal na sztywno. W bazie pod szczytem, Barafu Camp, wladowalismy sie do spiworow juz o 18, aby przespac sie choc chwile przed wymarszem na szczyt. Martin dbal o nas zawziecie, pytajac o samopoczucie, kontrolujac ilosc podkoszulkow, zarzadzajac przystanki i bardzo byl niepocieszony, ze Munio nie ma kalesonow (ten ostatni twierdzil, ze byly mu niepotrzebne, moze nalezy mu wierzyc). Po angielsku obaj z Mohamedem mowili srednio (- "how many bottles of water do you have?" - "yes!"), niemniej byli mili i zyczyliwi. Niesli nam tylko paliwo do kuchenki i swoj wlasny ekwipunek, w przeciwienstwie do innych tragarzy....

....no wlasnie. Teraz napisze o tym, co przykre, niesmaczne i zniechecajace. Wraz z nami na gore wchodzi kupa ludzi, kilka wycieczek, jakies kilkuosobowe teamy, grupki. Kazdy z nich ma obsluge, srednio - uwaga - 4 tragarzy na osobe. Do tego przewodnicy, ale Ci maja calkiem znosna robote i wynagrodzenie. Porterzy zas niosa wszystko, co wazungu - bialasom - potrzebne jest do "szczescia". Tony jedzenia. Namioty. Butle (8kg) z gazem. Ale to nie wszystko: krzesla. STOLY. Przenosne toalety i prysznice. Na postojach sa odpowiednio wczesnie, by rozstawic caly ten majdan, a potem przychodzi dwoch Amerykanow czy Szwajcarow, zasiadaja do stoliczka nakrytego obrusem i z porcelanowych talerzy pochlaniaja swoj sycacy afrykanski posilek. Potem ida dalej ze swoimi malenkimi plecaczkami, a obsluga sklada, zwija, pakuje na wlasne karki i glowy i niesie do nastepnego obozu. Wiekszosc porterow ma na sobie byle co - jakies dresy, dzinsy, koszule, buty pozal sie Boze. Dwoch idzie w klapkach....jak to robia, doprawdy nie wiem. Wiem, ze zarabiaja dziennie okolo 5000 szylingow tanzanskich, czyli rownowartosc ok. 10 zlotych. Ich obciazenie wynosi 20-25 kg (wiecej na szczescie nie wolno). Nowy kolonializm? Rasa panow, rasa niewolnikow?


A potem wazugu nakarmieni, dopieszczeni i wyposazeni w energetyczne przekaski i napoje, ktore ktos wniosl za nich do bazy, ida sobie na szczyt. I schodza z niego dumni i szczesliwi, ze ktos ich tam wniosl. Czy na tym polega chodzenie po gorach? Pozostaje nam byc dumnymi, ze moglismy zdobyc te gore bez lyka goracej herbaty, ktorej nikt nam nie zrobil, a za zimno bylo, by gotowac wode.

Zeszlismy w jeden dzien, zoladki bowiem wolaly o duzy, bialkowy posilek. W ten sposob zmiescilismy sie w 5 dniach. A teraz pora na sielanke na wybrzezu i odwiedziny w sierocincu w Mombasie....




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz