niedziela, 24 listopada 2013

Nie wiem,

...co dokładnie znaczy słowo "vibrant", zastosowane przez autora naszego Lonely Planet do określenia klimatu San Jose. Z powodzeniem można uznać je za onomatopeję. To, co oglądam z szeroko otwartego okna lekko szemranej taksówki, z pewnością jest vibrant. Posępny kierowca, którego za wszelką cenę próbuję zmusić do odwzajemnienia uśmiechu, mknie ulicami stolicy przy użyciu metod i prędkości znanych mi z Delhi lub Tibilisi, całkowicie ignorując wymalowane na jezdni pasy, nie on jeden oczywiście. Z wszystkich jasno oświetlonych sklepów, knajp i sodas tchnie beztroską i głośną muzyką. To jedna z takich jazd, która ma swój naturalny soundtrack i dzięki niemu czuję ją wszystkimi zmysłami. Miasto żyje i z pewnością jest vibrant, podobnie jak tłumy jego mieszkańców; chyba wszyscy wylegli na ulice i chodniki w ten piątkowy wieczór. Wszystko we mnie buzuje, zapominam już o zmęczeniu, braku kawy i chrapiącym towarzyszu lotu, upierdliwej odprawie i zgubionym na chwilę paszporcie. Wysypując się z samochodu na Ave del Paraiso wpadam twarzą wprost w orchidee, co wywołuje we mnie kolejny entuzjastyczny okrzyk, Kierowca nie wytrzymuje i wreszcie też zaczyna się śmiać. Odjeżdża chwilę potem bogatszy o sześć dolarów, a ja patrzę, wącham, słucham i sama nie wierzę, w to co widzę. Bo oto widzę raj.

Marek, u którego zatrzymujemy się w San Pedro pod San Jose (dużo tych świętych w okolicy) przyjechał tu wraz ze swą kostarykańską miłością Katriną w latach 80-tych i został. Dziś ma hotel pełen tarasów i patii (czort wie, jak odmieniać patio w liczbie mnogiej?), palm i lampionów, drewnianych żółwii i ceramicznych małp, figowców, storczyków, mozaik i kamieni, białych murów, papug i cykad. Nic tu nie jest na siłę, nic nie jest na pokaz, wydumane, wydmuchane. Jest po prostu doskonale. Piękna Katia i pełen spokoju Marek wraz z trzema synami i malutką wnuczką tworzą cudowną, prawdziwie kostarykańską rodzinę. Wszyscy są tu dla siebie nawzajem; umiejętność znalezienia równowagi między dbałością o szczegóły a beztroską dnia codziennego i niezawracaniem sobie głowy sprawami nieistotnymi, dosmaczona radością, miłością i talentem powoduje, że błyskawicznie zaczynam czuć się tu doskonale. W knajpce Krakovia synowie Marka i Katii pokazują poziom, którego mogłaby im pozazdrościć pani Gessler - i pod względem kulinarnym, i  każdym innym. Nie wiem, czego bardziej im zazdroszczę - kosmopolityzmu, pasji, tłumu szczęśliwych gości, własnej uprawy ekologicznych warzyw, takiej salsy pomidorowej, niebywale przyjaznej atmosfery, najlepszej w tej galaktyce kawy czy możliwości chodzenia boso przez większą część roku. Marek częstuje nas doskonałym rumem, Katia piękną polszczyzną opowiada o ich miłości do Polski, pod nogami leży wielki, włochaty Chiro; jemy, rozmawiamy, uśmiechamy się i mam wrażenie że już wszystko wiem, wszystko rozumiem, że już nie mam więcej pytań ani wątpliwości, że posiadłam mądrość tego świata. Mądrość, określoną tymi dwoma krótkimi słowami: pura vida.

Kostarykańczycy są uważani za jeden z najszczęśliwszych narodów świata. Nie dziwi mnie to ani trochę, nic a nic. "Life is easy here", mówi Melissa, zmywając naczynia i uśmiecha się olśniewająco. A ja szukam sposobu, jak rzucić wszystko i tu zostać.

Nie sposób spać długo. Wstaję już przed szóstą i wyciągam Wojtka na spacer po okolicy. Cicho, przyjemnie, niezbyt bogato, niezbyt biednie, skromne domy z wysokimi płotami, zieleń wciskająca się w każdą szparę w murze. Targ, na który Marek zabiera nas po śniadaniu, to kolejny powód euforii - tysiące kolorów, zapachów i twarzy, zatrzęsienie owoców i warzyw, których nie znamy; udając, że rozumiem hiszpański, wtłaczam się pomiędzy tych uśmiechniętych, przysadzistych i niskich kostarykańczyków i ich passiflory, słodkie ziemniaki, naręcza mięty, guavy i kokosy, wdzięcznie zwane tutaj pipa. Wypijamy takie pipa fria prosto ze skorupki, mój hipokamp każe mi wrócić wspomnieniem do upalnej Mombasy. Ale tylko na chwilę, bo tu nie sposób po prostu być gdzie indziej. Kupujemy wór rozmaitych owoców, których identyfikacja i ustalenie hierarchii smaku zajmie nam wieczór. Obok targu zamknięta na sześć spustów arena do bezkrwawych walk byków czeka na pobożonarodzeniowy sezon. Ticos zawzięcie dyskutują przy obitych pick-upach, tarasujących się nawzajem. Marek ładuje do bagażnika nieskończone ilości świeżej, pachnącej żywności. Pura vida.

Wracając wieczorem z wulkanu Irazu, słynącego z tego, że raz po raz zwykł zasypywać położone u jego stóp Cartago grubą warstwą pyłu, odwiedzamy jedną z sodas. Ten, kto mówi, że kuchnia kostarykańska jest nudna i pozbawiona smaku, jest ordynarnym kłamcą. Jest pełna aromatów, niespodzianek i treści. Jak cała Kostaryka chyba, myślę, idąc ścieżką przez ogród, który szybko zaczyna być zwykłą dżunglą. Zamieszkałą przez tysiące stworów nieznanych gringos, zarośniętą lianami, a przy tym tak przyjazną i spokojną, jak ludzie którym przyszło żyć w jej ramionach.

Moi towarzysze śpią, wymiętoleni całym dniem kolorów, zmian pogody, słów i uśmiechów. Mała Maia też śpi już pewnie w sypialni dziadków, cykady grzmią, szum aut na głównej drodze zamiast złościć, lekko koi. Coś krzyczy w koronie wielkiego, powyginanego drzewa nad moją głową. 

Pura vida, moi mili.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz