sobota, 16 lipca 2011

Karibuni Nyahururu!

Hodi? - Karibu! - Mambo? - how are you? - itd....przez pierwszych piec minut rozmowy, dopiero pozniej mozna przejsc do rzeczy. Tak wlasnie rozmawia sie z Kenijczykiem, a szczególnie z Kikuju. "Nie przywiazujemy wagi do czasu. Wazne sa relacje miedzy ludzmi" - mowi David. Nam, ludziom polnocy, nielatwo sie do tego przyzwyczaic....czekamy pol godziny, godzine, dwie, lecz wciaz hakuna matata. Cudny niebyt.
Nyahururu to niewielkie miasto na styku Plaskowyzu Centralnego i Rift Valley. Mieszkamy u Agnieszki i Dominika oraz ich corki Sary. Dobrze nam tu jak w niebie, ale juz powoli wzywa kurz czerwonej drogi. Najdalej w poniedzialek wybywamy na polnoc, w rejony Samburu, tam, gdzie nie ma juz asfaltu, jest za to skwar prawdziwej sawanny.

Dominik i Agnieszka pracuja tu dla stowarzyszenia l'Arche zrzeszajacego osoby niepelnosprawne i ich opiekunow. Wspolpracuja tez z organizacja Saint Martin, wspomagajaca lokalna spolecznosc na kilku podstawowych plaszczyznach. Dzialaja preznie, sensownie i zorganizowanie, a co najwazniejsze, niewielu tam bialych. Dobrze jest patrzec, kiedy grupa ludzi aktywizuje wlasne srodowisko do walki z AIDS, przemoca rodzinna, wykorzystaniem seksualnym, niedozywieniem - a to, niestety, wciaz aktualne problemy. 

Udaje nam sie wkrecic w dzialania Saint Martin za sprawa kochanej Alicii. W czwartek wedrujemy wiec do Rehabilitation Centre For Boys (sa tam i dziewczynki, gdyz ich placowka jest w remoncie). To miejsce, gdzie tzw. "dzieci ulicy" przygotowuja sie do powrotu do swoich srodowisk (rodzin, nie ulicy, oczywiscie), podczas gdzy pracownicy socjalni intensywnie dzialaja na polu rodziny. Wczesniej dzieciaki przechodza przez "drop in center", gdzie ucza sie w ogole jakiegokolwiek wspolistnienia w grupie i regul funkcjonowania spolecznego. "Drop in" miesci sie w Maina, slumsach pod Nyahururu i robi przygnebiajace wrazenie, tym bardziej, ze odwiedzamy je w strugach deszczu (w koncu mamy zime). W wolnych chwilach wloczymy sie po targu pelnego swiezych pysznosci i targujemy sie ile wlezie - ceny dla nas, wuzungu, sa kilkukrotnie wyzsze niz dla "swoich"...

W piatek ruszamy w teren z field-workerami. Najwiecej szczescia ma Iza, ktora wraz z rehabilitantem odwiedza niepelnosprawne dzieciaki w ich domach. Ja i Agata pelnimy funkcje towarzysko-grzecznosciowe podczas wizyt w gospodarstwach wiejskich. Udajemy sie gdzies, gdzie wydawac by sie moglo nie ma nic - a tu prosze, jakis plot, jakas chata, calkiem niezle zorganizowane gospodarstwo i liczna rodzina. To niesamowite, jakie drogi jest w stanie pokonac normalna furgonetka! Moj blednik jest nieco mniej wytrzymaly...Tego dnia czeka nas jeszcze mila niespodzianka - kolacja w l'Arche z jej stalymi rezydentami, przezabawnym Maurice'm, przypominajacym Jezusa Amerykaninem Michaelem, kilkoma wloskimi ojcami i w ogole roznobarwnym towarzystem; przy okazji uczymy sie jak zdmuchnac swieczke nosem (sprobujcie), a Michael poznaje poezje Lesmiana.

Dzisiaj - w sobote - trafiamy natomiast do centrum Talitha Kum ("dziewczynko, wstan" -aramejski), centrum dla 62 dzieci z HIV i AIDS. To zupelnie inne miejsce niz Rehab, gdzie warunki sa spartanskie - tu jest czysto, wrecz sterylnie, jasno, elegancko nawet. Bawimy sie przednio na wielgachnym trawniku, maluchy tez (starsi obserwuja nasze wyglupy z godnoscia i nieco z boku). 

A wieczorem spacer do bajorka pelnego hipopotamow - z tej okazji zakladam kapelusz safari i przez chwile czuje sie jak Karen Blixen. A na krzaku przed naszym domem mieszka kameleon - nowa milosc Izy i dzielny model do zdjec. 

Hakuna matata!
Post by: Kry

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz