wtorek, 12 lipca 2011

Ken ya believe it?

Jutro minie tydzien od przyjazdu....siedzimy w kafejce w miasteczku Nanyuki na zachodnim stoku Mount Kenya. Powoli opuszczamy juz ten region i kierujemy sie do Rift Valley, czyli Wielkiego Rowu, kolebki ludzkosci, jak powiadaja. A droga dluga jest.....

Po pierwsze: Nairobi. Mieszkamy u Stephena, ktory ma piekne dready, dwa garnki, trzy kubki, mieszkanie trzy na trzy metry i brata - boksera na Florydzie. Dzielnica Kayole, w ktorej mieszka, to prawie-slums. W nocy wyglada upiornie, w dzien - calkiem przytulnie, choc bieda i smieci uderzaja z wszystkich stron. Budynki sa niewykonczone, nie maja adresow ("u Stephena" zazwyczaj wystaczy), ale za to glowna ulica ma asfalt, po ktorym szaleja matatu, wymagajace osobnego akapitu. Centrum Nairobi przypomina nieco Tirane - brzydkie i wielkie budynki i smieci na ulicach, zas na River Road tlok nie pozwalajacy oddychac, do tego spaliny... niestety nie udaje nam sie przekonac straznikow wielkiego biurowca, by pozwolil nam wjechac winda na ostatnie pietro. Powoli zaczynamy rozumiec kenijska odmiane angielskiego (transkrypcja fonetyczna: szruudbsszzszbrgtsz).

Po drugie: matatu. To skrzyzowanie karawanu z dyskoteka, wypelnione zazwyczaj po brzegi, szalejace po dziurach i "hopkach" z zawrotna predkoscia i wielce niebezpieczne zarowno dla pieszych, jak  samych pasazerow. Podskoki na kazdym wyboju (czyli co 5 metrow) z plecakiem na kolanach, dudniacy afro-pop i zaskoczeni widokiem trzech bialasek Kayolczycy. Dworzec Country Bus Station, czyli glowna wylegarnia tych wehikulow, to miejsce ktorego lepiej unikac po zmroku. Nawet w dzien bylo tam wesolo... kilka seksualnych propozycji na migi, proba wyhandlowania moich serduszkowych okularow i wreszcie ruszamy.

Po trzecie: autostop. Bezproblemowy, komfortowy i przesympatyczny, o ile uda sie przegonic wszedobylskie matatu i zatrzymac osobowke. Kierowcy sa arcyzyczliwi. Po angielski mowia wszyscy, niektorzy nawet poprawnie i wyraznie. W miedzyczasie na postoju w Mwea (kierowca zalatwia ryz) IzaBela dostaje calkiem konkretna propozycje matrymonialna, a ja moge zarobic stado krow, ale w koncu rezygnujemy z transakcji.

Po czwarte: misja Salezjanska w Makuyu. Swietna organiazacja pracy pomocowej i malo zyczliwy ojciec Stephen, za to kolacja spozyta w towarzystwie multinarodowosciowego kleru - przepyszna. Spadamy stamtad nastepnego dnia rano, choc miejsce jest istnie rajskie. Przy okazji ucze sie nowej metody terapii fobii, polegajacej na drapaniu sie nad gorna warga i po skroniach. Podobno bardzo skuteczna w przypadku pajakow....

Po piate: Timau River Lodge, czyli mily zalesiony kemping u stop Mount Kenya (pojechalysmy bowiem na polnoc), gesi, psy i widok na szczyt o szostej rano. Targujemy sie na 3 euro. Nic specjalnego, ale za to mily wlasciciel czestuje nas piwem ze sloniem na etykiecie.

Po szoste: Timau village i ksiadz proboszcz, ktory cieszy sie z nas jeszcze bardziej niz my z jego goscinnosci. Dostajemy swoj domek na tyle kosciola, tradycyjna kolacje i cala szkole pelna radosnych i ciekawskich dzieciakow od 1 do 8 klasy. Obserwujemy sobie lekcje (o systemie edukacji bedzie wiecej innym razem) i opowiadamy troszeczke o Polsce. Dwa dni animacji, losia, chusty, baniek, ojca Abrahama, guri guri, statkow z bananami i morale podskakuje o piec oczek. Hitem sa nasze blond wlosy, my za to zachwycamy sie ich pieknymi afro i rasta-warkoczykami, niekiedy arcymisternymi. Tez chcemy takie! Banki wywoluja skowyt radosci, a chusta usmiechy dookola glowy, nawet nauczyciele daja sie porwac radosnej zabawie.


Po siodme: jedzenie. Pochlaniamy sukume, ugali, mukami, ryz i przesmiesznie tanie mango, popo, banany i smazone matoke. Zoladki sa odporne, ale o higiene staramy sie dbac (w miare mozliwosci)

Po siodme: nie atakuja nas zadne dzikie "zwierzeta typu robak"; jest wspaniale, genialnie i cudownie. Hakuna matata!

post by: Kry

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz