czwartek, 21 lipca 2011

Samburu, nosorozce i ciezarowki

I znowu jestesmy w Nyahururu. Kilka ostatnich dni minelo na uprawianiu turystyki wyzynno-ekstremalnej, ze wzgledu na stan tutejszych drog. Poszybowalysmy przy pomocy kilku rozklekotanych ciezarowek, w tym wojskowej (panowie uzbrojeni po zeby), dwoch pick-upow z otwarta paka, jednej ekipy telewizyjnej i jednego szalonego bankiera, by pokonac nieprawdopodobne drogi kenijskiej polnocy. Nauczylysmy sie przy okazji kilku istotnych rzeczy.

po a) Nie ma czegos takiego jak "ta droga jest nieprzejezdna"
po b) Nie ma czegos takiego jak "tu nie da sie zlapac stopa", ale i
po c) Nie ma czegos takiego jak "nie zdejmuj plecaka, zaraz pojedziemy"
po d) Nie ma czegos takiego jak "ale sie zdrzemne!" podczas jazdy ciezarowka na kenijskiej drodze
po e) "Trzymaj sie"!

Dla rozjasnienia kwestii dodam, ze asfalt konczy sie 40 km za Nyahururu. No a dalej pedzimy sobie przez zycie w podskokach.
 
Jesli znajdziesz na mapie OlMoran, szczerze pogratuluje. Tam wlasnie przesypiamy jedna noc w krolewskich apartamentach (u siostr, ktore nas traktuja jak dar z niebios), a rano idziemy na targ zwierzat i wszelkiego dobrodziejswta inwentarza. Przedstawiciele plemienia Pokot negocjuja ceny koz, a my grzecznie zakladamy oboz I na skraju drogi i czekamy. Nawet niedlugo, juz po jakichs 45 minutach przejezdza pierwszy samochod....


Popoludnie, noc i nastepny poranek spedzamy w Mugie Ranch (Dominik zna bowiem ksiedza, ktory zna Klausa, ktory jest wcieleniem Clinta Eastwooda i mieszka sobie w takim cudownym miejscu wraz z zona- malarka. No i mamy wreszcie te upragnione slonie, nosorozce, zyrafy - piekne, majestatyczne, grozne, sympatyczne i bardzo, bardzo fotogeniczne.



W Maralal, ostatniej przyjaznej stacji (rowniez benzynowej) przed wyruszeniem na zupelne pustkowia polnocy az do jeziora Turkana, zamieszkalysmy w przyjemnym pokoiku Pod Pawiem (wolne tlumaczenie Peacock Rest House). Towarzystwa dotrzymywali nam wielonodzy stali lokatorzy tego lokalu, z ktorymi stoczylysmy calkiem udana, acz krotka batalie (no dobra. Waleczne byly Iza i Agata, ja siedzialam pod moskitiera i kibicowalam). Maralal to wyjeta z filmow o dzikim zachodzie zakurzona, ale malownicza miescina o czterech rondach na regularnych czterech naroznikach glownych ulic (byl tu widac kiedys jakis zamysl urbanistyczny, ale dzis nikt o nim nie pamieta). Lazimy wiec sobie po takich piaszczystych ulicach i nie mozemy wyjsc z podziwu dla urody ludu Samburu, szczegolnie mlodych i pieknych wojownikow w tradycyjnych strojach (ach, ach), tymczasem wyglada na to ze to my jestesmy atrakcja (auarjuu! wazungu!), szczegolnie, gdy siadamy sobie na murku by zgodnie z wszystkimi obecnymi na placu robic zbiorowe NIC.Tym sposobem podwojnie zaspokajamy ciekawosc swiata i poszerzamy horyzonty, swoje i Maralalczykow. Rano wracamy z ekipa telewizyjna, podczas ktorej to przejazdzki zgodnie, lecz bez wczeniejszego porozumienia modlimy sie o przezycie.





Jutro jedziemy nad jezioro Baringo - dzis bedziemy snic o asfalcie. Pozdrawiamy goraco!

post pisala: Kry

1 komentarz:

  1. Uwielbiam Wasze wpisy i z utęsknieniem czekam na kolejne :)

    OdpowiedzUsuń