czwartek, 26 lipca 2012

Namaste!

Zastanawialiscie sie kiedys, jak sie czuje wiezien, ktoremu udaje sie zbiec zza krat, albo chlopska szkapa, ktora zerwie sie ze sznurka? Sadze, ze dzisiejszej nocy przezylismy podobny stan ducha - jeszcze niepewnej, ale radosnej, wolnosci. Przebywajac w Dehli coraz bardziej przeczuwalismy gdzies w glebi trzewi, ze nie ma stamtad ucieczki, ze ten szaro-spaliniasto-krowio-brudno-tloczny potwor pozarl nas na zawsze i przyjdzie nam do kresu bladzic po kostki w pyle i odchodach. Tymczasem dokonalismy niemozliwego i pod oslona nocy, w trzydziestopieciostopniowym upale i ulewnym deszczu, umknelismy z jego szpon. Pomogl nam w tym cud techniki, czyli indyjski autobus.

Zgodnie z zasada z wycieczek szkolnych, wedle ktorej na koncu autobusu jest najweselej, a pani nie widzi ze pijemy piwo - zasiedlismy wygodnie na kilku miejscach z tylu. Okazalo sie to bardzo zlym pomyslem, bo jak wiadomo tylkiem zarzuca najmocniej, nawet na znosnych drogach. Te indyjskie raczej do nich nie naleza, wiec nasze zmeczone ciala otrzymaly dodatkowa dawke metafizycznych wrazen, czyli terapie wstrzasami. Miejsca na szczescie bylo duzo i moglismy sie rozlozyc wygodnie na skajowych siedzeniach, ktore pelnia dodatkowa funkcje asekuracyjna - po pol godziny spocony podroznik przykleja sie do nich na tyle mocno, ze nie musi sie obawiac upadku na podloge nawet na najwiekszych wybojach. Wbrew podpowiedziom przewodnika Bezdrozy nie jechaly z nami kozy, kury ani swieci mezowie, nikt nie podrozowal tez na dachu, za to godnym uwagi bylo rekordowe skumulowanie brudu na centymetrze kwadratowym wnetrza autobusu. Coz, biorac pod uwage stan naszych wlasnych powierzchni, zaadaptowalismy sie latwo.

Popedzilismy zatem do Rajastanu i rano machina wyplula nas w miejscu z zupelnie innej bajki - Pushkarze (moze niezupelnie innej, bo nadal klakson jest wladza wykonawcza) i zadekowalismy sie u beztroskiego rastamana Sukhi, ktory z miejsca zaoferowal nam zielony plyn (wymigalam sie rzekoma alergia na miete) .Wciaz mam gdzies z tylu glowy pinezke z mala karteczka UWAGA! AMEBA!, staram sie wiec unikac wody z nieznanego zrodla. Na pocieszenie mysle sobie, ze ilosci ostrych przypraw, ktore pochlaniamy wraz z aloo, dhalem, masalami i innymi rozkoszami ulicy, powinny skutecznie odstraszyc bakterie. 



Pushkar jest jak z bajki, jak ze snu o Indiach. Choc i tu dotarl brud, podarte reklamowki i ohydne rozwiazania architektoniczne, to nikna one gdzies obliczu swietego jeziora, gdzie wyznawcy Brahmy dokonuja rytualnych obmyc, rzucaja kwiaty i mamrocza mantry, a biale schody i swiatynie Wisznu, Kriszny i Sziwy blyszcza w sloncu. To sa takie Indie, o ktorych marzysz, gdy myslisz o podrozy; Indie, ktore absoultnie nie potrzebuja ciebie - turysty - do szczescia, sa bowiem przeszczesliwe same w sobie.  Jest tu tez raj hafciarsko-tekstylny, co juz zdazylam wkorzystac, i nawet Mateusz niesiony moim entuzjazmem kupil sobie dwie piekne koszule.

Jutro pokrecimy sie jeszcze po okolicy i wybierzemy na wedrowke do jednej ze swiatyn na wzgorzu, a wieczorem ruszymy do Jodhpuru (kto mi wyjawi, dlaczego popularne jezdzieckie sztyblety nazywa sie czasem jodpurami?), zobaczyc, czy rzeczywiscie jest tak niebieski, jak o nim mawiaja. A teraz idziemy wypic chai z naszym Sukha.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz