niedziela, 29 lipca 2012

U Sukhi, jak sie okazalo, nie bylismy jedynymi goscmi - wieszajac pranie uslyszalam rodzimy jezyk i wydalo sie, ze w chatce obok mieszka czterech przyjaznych Gdanszczan. Chlopcy byli dosc rozrywkowo nastawieni do zycia i latwo namowili nas na poranna wycieczke motorkami do okolicznych swiatyn. Pomknelismy wiec sobie radosnie, wzbudzajac tumany kurzu i niebywala radosc na buziach dzieci w wioskach, przez ktore przejezdzalismy. Pushkar otoczony jest gesta siecia starych, obdartych, ale wciaz "czynnych" swiatyn najrozniejszych hinduistycznych bostw - te miejsca kojarzyly mi sie troche z niczyimi kapliczkami gdzies w Beskidzie, do ktorych wciaz ktos przynosi kwiaty. Taka prosta, ludowa, namacalna religijnosc, pelna kwiatow, tanich obrazkow i kolorowego kiczu, w dodatku w otoczeniu dzikich pawi (!) i roznorakich makakow. Zobaczylismy troche nieturystycznej wsi, gdzie zycie plynie bardzo monotonnym, pozbawionym perspektywy zmian rytmem; gdzie dzieci biegaja boso lub polnago, gdzie zwierzeta traktuje sie przedmiotowo, gdzie kobiety nosza na glowach wode w kulistych kadziach i gory drewna na opal. Troche dziwnie czulam sie jadac beztrosko na skuterze, tak jakbym ogladala to wszystko zza szyby - kilka chwil zabawy, szczerych usmiechow i rozmow o niczym z dzieciakami i doroslymi nie daly mi jeszcze poczucia bycia wewnatrz. Nie wiem, czy zdolam je tu osiagnac.

Po monitorach, przy ktorych siedzimy, wlasnie przebiegl szczur i zniknal na ulicy. Nikt, poza nami i watlym Japonczykiem, nie zwrocil nan uwagi. Kafejka w ktorej siedzimy nalezy - bez watpienia - do najbrudniejszych miejsc na planecie.

A jesli chodzi o motor, to ogladanie swiata z tego wehikulu nalezy do calkiem przyjemnych i wcale nietrudnych, choc na okolicznosc ruchu ulicznego (wlasciwie powinnam objac to wyrazenie cudzyslowem) w Pushkarze oddalam kierownice Mateuszowi, ktory przyzwyczajony do rowerowej ekwilibrystyki w Poznaniu radzil sobie bezblednie. Na pustkowiu zlapal nas pierwszy ulewny deszcz i zacinal na tyle mocno, ze zatrzymalismy sie i schowalismy pod naczepami wielkich ciezarowek robotnikow kopiacych jakas dziure, wzbudzajac tym ich lekka konsternacje. Biorac pod uwage temperature powietrza, byla to mila odmiana.

Wieczor w Puszkarze obfitowal w cudowne smaki (kofta ze slodkawym, ostrym curry w lisciu bananowca, za 10 rupii na ulicy, podbila moje serce), ukradkowe uczestnictwo w dwoch emocjonujacych nabozenstwach i jedno nieco mrozaca krew w zylach nagle spotkanie z bykiem w bardzo ciemnym zaulku. Krowy, oczywiscie, przestalismy juz zauwazac - sa wszedzie, robia co chca, laza gdzie chca, jedza foliowe torebki i Bog raczy wiedziec co jeszcze i absolutnie nie interesuja sie ludzmi. Podobnie jak kozy, psy, szczury, malpy i koty, a takze tysiace golebi zamieszkujacych dachy swiatyn. 

Z Pushkaru postanowilismy wydostac sie stopem - pokonalismy 7 kilometrow na przyczepie traktora, po wytlumaczeniu mniej wiecej szescdziesieciu taksowkarzom, ze nie chcemy skorzystac z ich super ceny. W Ajmerze utknelismy w gestym centrum i nie bylo innego wyjscia, jak wskoczyc do jadacego do Jodhpuru autobusu, w ktorym bylo jak zwykle koszmarnie brudno i ktory trzasl sie jak w goraczce. Na pocieszenie ucielam sobie pogawedke z mila, na oko 8-letnia dzieweczka i jej tata. O toalecie na jednym z dworcow nie napisze, dla wtajemniczonych zaznaczajac, ze byla gorsza niz u Wicliffa, a jednak sie przemoglam. Krok naprzod w samorozwoju, ot co. Nastepny przystanek - Jodhpur.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz