niedziela, 29 lipca 2012

Jodhpur - niebieskie miasto. Zapierajace dech w piersiach, mimo brudu i balaganu, jaki standardowo panuje na ulicach (glowie sie nad nowym pojeciem dla tego stanu rzeczy - jezyk polski jest zbyt ubogi, by go opisac). Jest naprawde niebieski i ma najbardziej niesamowity fort, jaki widzialam - wystarczy napisac, ze mnie zachwycil, a jak wiadomo nie jestem milosniczka fortyfikacji. Mozna by tu nakrecic sceny bitwy o Helmowy Jar, moze po usunieciu armat. Co ciekawe, my tez bylismy atrakcja dla zwiedzajacych - chyba z piecioro Hindusow prosilo nas o wspolne zdjecia.


Mieszkamy u potentata meblowego Arvinda, jego zony Lidi i dwoch synkow, ktorych imiona sa nie do spamietania, podobnie jak poczet hinduistycznych bostw, ktory systematycznie zglebiam i powoli ukladam w logiczna calosc. Najlatwiej rozpoznac tych, ktorzy maja pozyczone twarze - od slonia, tygrysa albo malpy. Kult wcielen Wisznu to prawdziwy labirynt, przez ktory trudno sie przedostac - nie wspominajac o mitologii, kompletnie szalonej i pelnej niescislosci.

Po drodze do fortecy, a raczej jakiegos jej tylnego wejscia, dzieki ktoremu przypadkiem uniknelismy oplaty za wstep, spotkalismy milego typa - typ okazal sie miec na imie Raunak i mieszkac pod sama twierdza z rodzicami; po wymianie uprzejmosci zaprosili nas na chai do domu, co skwapliwie wykorzystalismy. Masala chai, ktorym poczestowala nas mama Raunaka, byl napojem bogow, a dziadek-astrolog, z ktorego rodzina byla niezwykle dumna, na pewno z tej herbaty czerpal swoje objawienia. Dostalam recepture - hura! (Podobnie jak na napar z 11 ziol, ktory pilismy u zyczliwego goscia w Pushkarze). Zawarlismy tez glebsza znajomosc z panem sprzedajacym indyjskie, kapiace ghee i oblepione cukrem, doskonale slodycze, ktorych rozmaitosc przypomina panteon indyjskich bostw, podobnie jak wszystkich curry i masalas. Gdy juz jestesmy przy masali, zaznacze, ze dzisiejsza byla z orzechami nerkowca, czyli kaju i smakowala wybornie.

Mielismy tez okazje pograc (a raczej przegrac) w indyjska odmiane bilarda - ceram - w niewielkiej swiatyni Siwy w ktoryms z zaulkow niebieskiego miasta. Drewniana plansza i okragle pionki, ktore trzeba wpstryknac (czy istnieje taki wyraz?) do dziurek, sprawila nam tyle samo radosci, co wstydu, bo mimo ze wychowalismy sie na pchelkach i duniach, chlopcy robili z nami co chcieli, uprzejmie sie podkladajac i powtarzajac "don't worry". Ani myslelismy sie martwic.

Szosty dzien bez miesa i - uwaga - bez kawy. Osiagam stan transcendentny.
 
Widze, ze sie sciemnia - idziemy sie gdzies zgubic, jeszcze raz.


1 komentarz: