wtorek, 24 lipca 2012

Uff. 
To najlepszy dzwiek, jaki mozna wydac z siebie dla okreslenia pierwszych dwunastu godzin w stolicy Republiki Indii.
Uff. 
To bedzie nieelegancki wpis, bez stylu i gramatyki. Moj mozg jest zielonkawa, goraca, bulgoczaca masa, niezdolna do wysilku estetycznego. Wybaczcie.

W ubieglym roku pisalam na tym blogu o Nairobi - ze jest smokiem, z ktorym zyc sie nie da, pelnym brudu i halasu oraz ludzi pedzacych w rozszalalych matatu. Myslalam wtedy, ze widzialam juz wszystko, ze nic wiecej mnie nie zaskoczy. Oj, zaskoczylo. Na tle Nowego Delhi Nairobi jawi sie bowiem niczym kurort uzdrowiskowy w Gorach Sowich.
Przewodnik Lonely Planet, ktorego jestesmy szczesliwymi posiadaczami, ma w kazdym rozdziale mala ramke pod tytulem "kiedy tam nie jechac". Otoz do Delhi nie nalezy jechac w lipcu i sierpniu, poniewaz upaly i wilgoc przyprawiaja o szalenstwo. Jak wiadomo, przewodniki Lonely Planet rzadko klamia. Ten tez nie sklamal: jest nieprawdopodobnie. Tego typu aure znam tylko z sauny, a w saunie rzadko towarzyszy mi 15 kilowy plecak, dzwieki klaksonow, tony smieci, dzwonki riksz i biegnacy dokads tlum ludzi. W saunie nie musze tez walczyc o zycie przy przekraczaniu jezdni i wsiadaniu do metra, nie musze szukac punktu ksero ani odganiac sie od much.
Jednym slowem - jest wesolo.

Najbardziej niesamowitym zjawiskiem jest indyjski ruch uliczny, w ktorym ostatni beda pierwszymi, a maluczcy dostapia zaszczytow. Najlepiej radza sobie autoriksze, czyli popularne tuk-tuki (takie same byly w Mombasie!), trzykolowe trzmiele bedace doslownie wszedzie - sa szybkie, ale male, wiec wciskaja sie bez trudu. Riksze rowerowe sa nieco bardziej ekstremalne, bo nikt sie z nimi nie liczy, za to chlopcy maja najwieksze mozliwosci manewrowania miedzy stojacymi w korku pojazdami. Najgorzej zas wypadaja autobusy - im przychodzi tylko stac. Stac i trabic, oczywiscie, a po ruszeniu - pedzic i nadal trabic. Wyglada na to, ze mieszkancy Delhi posiadaja jakas tajemna wiedze, pozwalajaca im za pomoca klaksonu osiagac optymalny stan ducha. Wiec Delhi dzwoni, buczy, szumi, piszczy, grzmi, skrzypi, warczy i trabi, jednoczesnie pozostajac w jakiejs niewiarygodnej harmonii - wypadkow nie ma, ludzie nie krzycza, nikt nie puka sie w czolo, a pojazdy zawsze mijaja sie o centymetr w ostatniej sekundzie, gdy ja juz mam zycie przed oczami. 

Wiecie co? Przy takiej pogodzie w ogole nie chce sie jesc. Od posilku w samolocie minelo wiele godzin, a my nie czulismy glodu. Moze to jakas droga do ascezy i oswiecenia, z ktorego Indie przeciez slyna? Na kolacje pochlanelismy wiec przecudne mango i czekamy teraz na reakcje zoladkow. Tak czy siak, podjelam decyzje - przede mna miesiac wegetarianizmu. Zobaczymy, co na to moj organizm, duch i umysl.

A teraz siedze pod wiatrakiem, ktory ratuje moj mozg od zagotowania, a w pokoiku obok Sikh w czerwonym turbanie i podkoszulku typu tirowiec opowiada Muniowi o swojej zyciowej filozofii. Jestesmy w szkole dla dzieci ulicy, bedziemy dzisiaj spac w towarzystwie milego Francuza, ktory nigdy nie slyszal o malarii. Chyba wlasnie tak jest w Indiach. Zobaczymy, co przyniosa kolejne dni :)


1 komentarz:

  1. "Posiłek w samolocie" ...Krysiu, starzejesz się! Robi się ekskluzywnie...

    OdpowiedzUsuń