poniedziałek, 2 grudnia 2013

miejskość.

San Jose, dwumilionowy środek pięknej Kostaryki, jest miastem które nie przypomina żadnego z napotkanych wcześniej przeze mnie miast. Tchnie, hałasuje, trąbi i dudni, to pewne; nie ma jednak w tym hałasie tej męczliwości, która każe uciekać z Delhi czy Nairobi. Ten ul pszczeli ma w sobie jakiś urok, coś wesołego, nie do końca prawdziwego; pewną formę kiczowatej, plastikowej nierealności; trochę, jakby wszyscy Kostarykańczycy umówili się na wspólną eksplorację wesołego miasteczka akurat dziś, akurat teraz. Główny deptak miasta kipi szczękami i sklepami z wszystkim, nie jest to jednak obfitość z gatunku arabskich siuków, o nie - tu króluje Abercrombie i Levis, KFC i Friday's. To kraj bogaty, drogi i nastawiony proamerykańsko, widać to na ulicach miasta, widać to w przerażająco tłocznych i wysysających osłonkę mielinową z połączeń nerwowych centrach handlowych (jedno rośnie niedaleko miejsca, w którym się zatrzymujemy. Jest wielkie jak chiński smok i jak wszystko co chińskie - paskudne, zaś układ wnętrza przypomina schody z zagadek optycznych. Po 10 minutach zwyczajnie uciekłam od pstrokatych sztucznych koszulek, fastfoodu i dzieciaków bawiących się drogimi telefonami). Na ulicach San Jose panamerykańskość miesza się uroczo z rytem lokalnym: Nikaraguańczykami sprzedającymi co popadnie na chodnikach, niskim wzrostem i obowiązkową nadwagą tutejszych kobiet, głośnymi rozmowami, muzyką zewsząd. Plastikowe pieski na baterie szczekają pod McDonaldem; długowłosy facet przez megafon (sic!), z bezpiecznej bazy fotela ustawionego w drzwiach sklepu, głosi szeroko w świat o dobrodziejstwie swojego lumpeksu, w którym oczywiście przepadam na chwilę. Dziś w San Jose odbywa się maraton; obserwuję wytrwałych biegaczy, lawirujących wśród przechodniów, bo zabezpieczeniem trasy jakoś szczególnie nikt się nie przejmuje i bieg odbywa się pośród tego całego malowniczego bałaganu, tych przecinających drogę kołyszących sie wielkich bioder i biustów w obcisłych nylonach, słuchawek w uszach, deskorolek, dreadów, tatuaży, gotyckich butów na koturnach, rozpiętych koszul, wąsów i kowbojskich kapeluszy. Żuję dziś sałatkę z zupełnie polskich buraków, w ramach małej odmiany od casu, guanabany, pejibaye i kolczochu, obserwując ten kolorowy, grzmiący energią kurnik, dopóki znów nie wciągnie mnie w ten zasysający ciąg ulic. Ulic przebiegajacych kolonialnym wzorem pod kątem prostym do siebie, rozczulających architektoniczną bezradnością - niskie budynki, obdarte, pokryte siatką kabli i rur jak zmarszczkami, w cukierkowych wyblakłych już kolorach, z ręcznie tworzonymi szyldami, w towarzystwie perełek postkolonialnych, głębokich choć pustych rynsztoków, upiornie połamanych krawężników i przeszklonych oblicz fast-foodowych restauracji.

Niech się dzieje, co chce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz