piątek, 3 sierpnia 2012

indyjski autostop...

...jest jak najbardziej wykonalny, mimo zdumionych min okolo czternastu osob, ktore otaczaja nas na poboczu drogi i zywo rozprawiaja miedzy soba w hindi, usilujac wydobyc z nas informacje, do jakiego hotelu sie wybieramy i ze tu nie ma przystanku autobusu, oraz ze ta riksza mozemy pojechac za 500 rupii. Grzecznie tlumaczymy, ze chcemy jechac for free, co sprawia ze miny staja sie jeszcze bardziej zdumione. Niemniej po dluzszej chwili zatrzymujemy ciezarowke. Kierowca ma rownie zaskoczony wyraz twarzy, kiedy ladujemy sie do szoferki, plecaki laduja wraz z jakims zelastwem na pace. Nastepuje wymiana uprzejmosci miedzynarodowym jezykiem usmiechow, bo pan angielskiego ni w zab. Niewazne - wazne ze jedziemy.

Autostop w Indiach jest dosc powolnym sposobem podrozowania, lecz za to obfitujacym we wrazenia. Odcinki nieutwardzonej drogi, wioski i wioseczki, i ostatecznie autostrada (tu ponownie winnam uzyc cudzyslowu), ktora gnamy z kierowca lokalnej wersji tira. Ciezarowka marki TATA jest ogromna (w szoferce spokojnie zmiesciloby sie 10 osob) i przypomina krzyzowke cyrkowego wozu z kapliczka Ganeshy i bozonarodzeniowa szopka, nie wspominajac o dzwiekach, jakie wydaje - klakson ma forme ogluszajacej melodyjki z Pacmana. Kierowca rowniez nie mowi po angielsku, jednak w swej goscinnosci kolejno: zaprasza nas na herbate przy drodze, podlacza nasz telefon do ladowarki (choc mamy pelna baterie), wrecza Muniowi muzulmanska czapeczke i spryskuje nas pachnacym olejkiem. Pozniej przesiadamy sie do Sikha bez turbanu (naprawde maja bardzo dlugie wlosy!), ten zas jest jeszcze przyjazniejszy i chociaz toczymy sie 40km/h, rozkoszujemy sie ta jazda niezwykle. Docieramy wreszcie po zmroku do Bikaneru, tak zmeczeni, ze natychmiast padamy w brudnym, acz przytulnym rodzinnym guesthousie.

Rano robimy sobie wycieczke w najdziwniejsze miejsce swiata - do swiatyni szczurow w Deshnoku, malej wiosce w poblizu miasta. Szczury nie sa tu zadna alegoria bostwa - sa zwyklymi, dosc paskudnymi zwierzetami. Talatajstwa wszedzie lazi mnostwo, siedza na podlodze, na balustradach, pod sufitem, w katach - wszedzie. Mlode, stare, ruchliwe, melancholijne, zdrowe, wyliniale - setki, tysiace szczurow....Podobno gdy jeden przebiegnie dotykajac twojej - rzecz jasna bosej - stopy, przyniesie ci to szczescie (Mateusz bedzie mial szczescie, mnie sie udalo przez szczesciem uskoczyc). Swiatynia jest brudna i brzydko wen pachnie, mimo to tlum Hindusow przychodzi don zlozyc dary bogini Kari i dokarmic gryzonie slodyczami, mlekiem czy orzechami. Ot, lokalny koloryt.

Po poludniu ladujemy sie do straszliwego, jadacego 12 godzin autobusu, chcemy bowiem pokonac dlugi dystans do Penjabu i wykorzystac na to noc. W przyplywie rozpusty kupujemy miejsca lezace (rodzaj puszki pod sufitem) za rownowartosc 20 zlotych co w skali ogolnoindyjskiej wydaje nam sie okropna rozrzutnoscia, i nawet udaje nam sie wyspac. Wehikul wyrzuca nas o swicie w zapomnianym zakatku Amritsaru, polprzytomni lapiemy riksze i jedziemy odpoczac w Zlotej Swiatyni, miejscu kultu i pielgrzymek Sikhow. (Sikhowie cechuja sie roznymi znakami rozpoznawczymi - wielkimi turbanami na dlugich wlosach, srebrnymi bransoletami, gestymi brodami i wspaniala filozofia zycia, kazaca im zyc w zgodzie ze swiatem, uczyc sie cale zycie i pomagac wszystkim ludziom. U jednego z nich spedzimy kolejne trzy dni - a o tym nastepna notatka). Zlota Swiatynia lezy na srodku kwadratowego jeziora, oczywiscie swietego, jest otoczona snieznobialymi mniejszymi swiatyniami i stanowi oaze spokoju, czystosci i piekna w centrum dosc ohydnego miasta. To wlasnie tam mialy miejsce rozruchy, na skutek ktorych ochroniarz zastrzelil Indire Ghandi - Sikhowie, mimo swego wewnetrznego pokoju, cenia sobie niezaleznosc. Tu wkrada sie polityka, ale nie o niej jest ten blog - pora wiec wsiasc do rikszy i ruszac do Malanwali - wioski, gdzie Narinderjit ma swoje konie i swoj turban.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz