środa, 15 sierpnia 2012

Zaklinam sie na Wielkiego Latajacego Potwora Spaghetti: juz nigdy, przenigdy nie wyraze sie krytycznie o stanie polskich drog. To, co rzad indyjski robi (albo raczej czego nie robi) na trzydziestokilometrowym odcinku drogi miedzy przelecza Rohtang La a miasteczkiem Manali, przyprawia o dreszcze lub nerwowy smiech. Dosc powiedziec, ze droga ta zajela nam piec godzin.

Cofnijmy sie jednak do Leh, czyli stolicy Ladakhu. Klimat Krupowek nie przypadl nam do gustu, choc ukryty gdzies w bocznych uliczkach duch prastarych tybetanskich bostw co jakis czas wystawial swoj koralowo-malachitowy jezor i wciagal nas do zakurzonych sklepikow z rekodzielem. Mateusz wciaz jeszcze nie czul sie dobrze, wiec na wlasna reke wybralam sie na wedrowke na pobliskie wzgorze, gdzie stoi Shanti Stupa - snieznobiala, idealnie okragla swiatynia pokoju i skad roztaczal sie imponujacy widok na Transhimalaje. Roznorodnosc etniczna Lehu owocuje tez wspaniala mieszanka kulinarna, zatem idealnie slodkawa narvatan korma poprawila nam morale. Nastepnego dnia mielismy bowiem ruszyc dalej, drogami-bezdrozami Ladakhu, najsurowszej, pozbawionej prawie roslinnosci krainy, o niesamowitych formacjach skalnych, poteznych szczytach i niezakloconym ludzka interwencja poczuciem ogromu przestrzeni. 

Ruszyamy wczesnie rano, by najpierw z ochroniarzem Dalaj Lamy, a pozniej na pace zoltej ciezarowki dotrzec do Thiksey Gompa, malowniczego klasztoru buddyjskiego. Dalej pedzimy z zolnierzami indyjskiej armii, a kolejny stop (po przepysznym chowmeinie w wioskowym dhaabie) lapie sie sam. To chyba marzenie kazdego autostopowicza: "hello, do you need a lift" dobiegajace z wnetrza ogromnego pajero. Wesola zaloga kisi sie na tylnym siedzeniu, a my zajmujemy przednie, nie jest to wiec najbardziej komfortowa podroz zycia, za to przebiegajaca w nad wyraz zyczliwej atmosferze. Chlopaki, choc bez turbanow, okazuja sie Sikhami, co tlumaczy ich radosna, niewymuszona troske i sympatie. Pokonujemy druga na na swiecie najwyzsza drogowa przelecz (wysokosc doslownie zapiera dech - ponad 5 tysiecy metrow) Droga chwilami jest nieprzejezdna, walczymy wiec z okropnymi objazdami, by juz noca dotrzec do obozowiska tybetanskiego Pang. Chlopaki jada dalej w te niegoscinne pustkowia, my zas spedzamy noc w duzym, okraglym namiocie, gdzie przy okazji szlifuje kompetencje z zakresu robienia chapatti. Mimo wysokosci i ulewnego deszczu spimy twardo, a wokol nas w promieniu setek kilometrow sa tylko gory, gory i gory...

Kolejnego dnia suniemy dalej na poludnie na pokladzie mocno rozedrganej wojskowej ciezarowki. Kierowca nie oszczedza pojazdu ani pasazerow na gape, trzeba wiec niezlej taktyki, by nie wypasc z gry, i nie jest to wcale przenosnia. W koncu szczelnie wypelniam soba przestrzen miedzy beczka, opona, plecakiem i spiacym Tybetanczykiem i zapadam w przerywana drzemke - do momentu, kiedy w opuszczonej bazie wojskowej dorzucaja nam na pake motocykl i jednego zolnierza. Na pocieszenie na kazdym postoju dostajemy pyszna masala chai: goscinnosc tych ludzi, zyjacych przeciez na pustkowiu, nie zna granic. Noc spedzamy w naszym namiocie w przyjaznym i nieprawdopodobnie malowniczym Kyelongu, juz w stanie Himachal Pradesh. Do Manali zaledwie 100 km, chcemy wiec byc tam w poludnie i wynajac skuter. Indie po raz kolejny weryfikuja znaczaco nasze plany...

Zaczyna sie doskonale: zatrzymuje sie Ford Figo. Kierowca, swietnie mowiacy po angielsku menager sportowy wraz ze swoim podopiecznym - 42-letnim Arunem pokonuja samochodem trase, ktora Arun zamierza przebiec tej jesieni. Trasa ta wiedzie z Kargilu (Kaszmir) do....Kanyakumari, czyli najbardziej na poludnie wysunietego punktu Indii. Ponad 4 tysiace kilometrow - wyglada na to, ze facet jest zrobiony z nieco innej materii niz pozostali mieszkancy globu. Gadamy o tym i owym i nie zniecheca nas fakt, ze dwie godziny musimy spedzic przed wjazdem na Rothang La (droga wlasnie jest poszerzana przy uzyciu dynamitu. Zeby bylo smieszniej, Rothang La oznacza "stos martwych cial" - na szczescie nie przyszlo nam don dolaczyc). Na przelecz wjezdzamy szybko i sprawnie, choc na samej gorze zaskakuje nas mgla i deszcz. Gdy zolnierz wreszcie przepuszcza sznur samochodow, zaczyna sie zabawa. Z lewej - przepasc. Z prawej - skalna sciana, chwilami gruzowisko lub szkielet jakiejs machiny. Pod nami - grzaskie bloto, wyjezdzone wielkimi kolami ciezarowek. Mgla gestnieje, dmuchawa na szybe nie dziala. Co chwile slizgamy sie w blocku, ryjac podwoziem o grunt, by wreszcie calkowicie osiasc na srodku bagna i zablokowac "ruch" w obydwie strony. Silnik nie zapala, spod maski dymi, jest zimno i paskudnie. Na szczescie, jak w hollywoodzkim filmie, zza zakretu wyjezdzaja cztery autobusy pelne zolnierzy. Przejechac i tak nie moga, wyskakuja wiec i wespol w zespol przepychaja naszego forda. Ci, co nie pchaja, wspieraja pchajacych okrzykami bojowymi albo robia nam zdjecia, a przy tym wszyscy bez wyjatku sa pijani, nawet jakis kapitan, ktory chwyciwszy Munia mocno za reke usilnie sie z nim zaprzyjaznia. Ja stoje na kamieniu i robie za atrakcje regionu, wokol piec innych samochodow tonie w blocie, cysterna wyprzedza nic sobie z nas nie robiac. Nasz kierowca-menago wyglada na nieszczesliwego, upewniwszy sie, ze nie przydamy sie na nic - zegnamy sie serdecznie i krotko i zyczac im powodzenia schodzimy z przeleczy...pieszo. Pozniej odbedziemy jeszcze pewien rodzaj surfingu na pace furgonetki (tak rzuca, ze nie mozna siedziec - trzeba stac i sie trzymac jakiejs rury) i odwiedziemy pare Francuzow z dziecmi od pomyslu przeprawy przez przelecz czysciutkim, wypasionym camperem i wyladujemy w Manali - otoczonym ogromnymi cedrami, starym, uroczym miasteczku, znanym z tego ze jest znane i moze jeszcze z tego, ze jest rajem dla palaczy trawy. Lokujemy sie w obdartym hotelu, ktory moglby zagrac w horrorze (a juz na pewno lazienka!) i padamy jak sledzie. 
(oto dowod: droga krajowa Manali Leh, zwana autostrada i nasze biedne Figo)

Srinagar - Leh - Manali. Piec dni i piec nocy. O tej przeprawie bede snic jeszcze dlugo. O Tybetanskich obozach, o przepastnych dolinach i groznych szczytach, o tych trzesacych sie ciezarowkach i o pachnacej kardamonem herbacie. O nieprawdopodobnie zyczliwych, opiekunczych i wspanialych gospodarzach tych terenow. A Mateusz juz planuje przeprawe przez Ladakh rowerem.

Przed nami jeszcze Shimla i Chandigar (umowilismy sie z Sikhami z pajero), moze Rishikesh i znowu upiorne Delhi. Do zobaczenia gdzie przy drodze :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz